Mój dziennik kilogramowy

LilySlim Weight charts LilySlim Weight charts

środa, 18 lutego 2015

Co kobiecie siedzi w głowie.

W głowie siedzi nam wiele rzeczy, ciekawych, nieciekawych, smutnych, wesołych, które sami sobie zaprogramowaliśmy i które zaprogramował nam ktoś. Ten ktoś to nie managerowie czy spece do reklam, tylko kapitalizm.

Kiedy zaczynałam przygodę z pojami przetrząsałam Internet w poszukiwaniu co ciekawszych modeli poi, chciałam mieć wszystkie. podobnie było z hula-hoop. W pewnym momencie wiedziałam na temat sprzętu cuda nie widy, a potrafiłam zaledwie kręcić na talii w lewo i prawo, i tylko tyle.

Kiedy zaczynałam przygodę z jogą, kupiłam drogą matę, zajebiste spodnie, tylko że byłam na jednych zajęciach z jogi, bo nie miałam możliwości przebijać się autobusem pół miasta godzinę dla jednym godzinnych zajęć.

Podobnie było z fitnessem. Co robi większość kobiet, kiedy zaczyna przygodę z fitnessem? Idzie na zakupy. Mnie oczywiście też to dotyczy. Kiedy prawie rok temu zastanawiałam się nad jakimś systemem treningowym, przeszukiwałam sieć, zaglądałam do sklepów internetowych i nie tylko, przymierzałam się, sprawdzałam, porównywałam. Sprzętu jest do wyboru całe mnóstwo, od taśm przez hantle na atlasach czy orbitrekach kończąc.

Ciuchy można kupić kosmiczne, ergonomiczne, dopasowane, kolor wypustki w gatkach można sobie dopasować pod kolor oczu, cud, miód i orzeszki. Spodenki, bluzeczki z zaszewkami, chyba ze 40 rodzajów biustonoszy, same hantle mają tyle kolorów i kształtów, że każdy znajdzie coś dla siebie. Jak w tej reklamie usług bankowych: "Etap kobiety aktywnej?" "Nie, to ta szarość i ten róż sprawiły, że ćwiczę!" Gdzieś wcześniej pisałam o szczekaczkach obrabiajacych dupę z powodu nieposiadania markowych bucików. Kto chodził do państwowej szkoły ten wie, o co chodzi....

Kiedy już się przemogłam do nauki kręcenia pojami zainwestowałam w jedną parę poi treningowych i krętliki (drugi komplet muszę dokupić). Genialny sprzęt nie spowoduje, ze wykonywane przeze mnie ruchy będą profesjonalne. Można miec jedną parę poi - wszystko zależy od tego, co potrafi się przy ich pomocy wykonać.

Podobnie z hula hopem. Mam trzy, kręcę przeważenie jednym, ulubionym. Nie potrafię dużo, ale też kręcę dla własnej przyjemności, a nie na pokaz.

Fitness. Zasuwam w domu. Większość moich internetowych znajomych zasuwa w domu. Zakup dobrych butów czy maty, na której się człowiek nie poślizgnie i nie powybija sobie zębów jestem w stanie zrozumieć. Chociaż ja wyciągnęłam nadszarpnięte trampy z zeszłego roku, bawełnianą koszulkę męża - taką z szafki ubrań, w których nikt nie chodzi, a nie są jeszcze zniszczone - jakieś spodnie dresowe i po prostu włączyłam film z netu. 

I oto, po ponad miesiącu, jak na zawołanie w lutym, trafiła się promocja na sprzęt sportowy właśnie w dwóch najbardziej znanych z tego typu bajer dyskontów: Lidlu i Biedronce. Znajoma pochwaliła się, ile kupiła - 4 pary spodni, 6 koszulek, jakiś jeszcze sprzęt. Inne dziewczyny też się obkupiły, może aż tak spektakularnie, ale jednak po kilka par portek im wpadło.

Inna znajoma stwierdziła, że może mi polecić orbitreka, inna - ogromną piłkę do pilatesu, jeszcze inna komplet jakichś ciężarków i jakichś taśm. To ja się musiałam nakombinować tuż przed świętami, żeby pozbyć się z pokoju rowerka stacjonarnego, bo nie było się gdzie ruszyć, a miejsce na kobyłę orbitreka... Nie wiem, musiałabym chyba wywalić łóżko i fotel, żeby to się zmieściło i pozwoliło na swobodne korzystanie z mieszkania przy pięciu szynszylach i trzylatku. A co z praniem i rozłożoną suszarką? Wolę nie myśleć.....

Jedyny dylemat, jaki ja mam obecnie to kupienie taśmy do ćwiczeń jako rozwiązanie tymczasowe, bo docelowo chcemy z mężem zainwestować w komplet hantli o zmiennym dociążeniu. na trwającej jeszcze w Biedrze promocji są takowe taśmy, więc chyba sobie jedną sprawię, w Lidlu kupiłam buty i parę spodni.

Wszystko siedzi w głowie, prawda? Ostatni ciekawy mem na FB dotyczył "lajkowania" stron dotyczących fitnessu - że jak to, dziewczyna zalajkowała ich chyba z 30, a nie schudła ani kilograma. Podobnie chyba reagują dziewczyny kupujące kosmiczny sprzęt zagracający pół mieszkania, posiadające tonę ciuchów do ćwiczeń - ale jeżeli nie przekłada się to na przysłowiowe ruszanie dupy, to w grę wchodzi tylko kapitalizm.

Prawda jest taka, że trampki za 10 zł, koszula i portki z lumpa, i filmik z YT potrafią zdziałać więcej niż "ta szarość i róż". podobnie z pojami - wystarczą treningówki za 18 zł i dwa komplety krętlików, a reszta siedzi w Twojej głowie, Twoim zaangażowaniu i Twoich umiejętnościach.

Nie mówię, że posiadanie zajebistych spodni, profesjonalnych poi czy wypasionego atlasa jest złe, ale zauważyłam, że ostatnio wpycha się ludziom tyle niepotrzebnego sprzętu, ze to aż boli - namawia się na jakieś poduszki, jakieś wałki, jakieś dodatki, gdzie identyczny a często i lepszy efekt ma się za połowę niższą ceną na sprzęcie - po prostu - mniej spektakularnym. Martwi mnie to, ze kobiety kupują tak dużo. Bo kupują dużo. Często niepotrzebnych rzeczy. Ja się skusiłam na platformę równoważną - okazało się, że syn się na niej świetnie bawi, a ja nie znalazłam nawet informacji, jak na tym ćwiczyć. Fakt, kosztowało to cudo 20 zł, ale zawsze mogłam te pieniądze wydać lepiej. Ile takich nietrafionych fitnessowych zakupów ma każda z nas za sobą? Pewnie multum.

Jeżeli ktoś faktycznie chce się poruszać, poćwiczyć, potrenować,
to nie potrzebuje nic więcej oprócz swojego własnego ciała.

niedziela, 8 lutego 2015

Powinnam chyba zacząć, prawda?

Generalnie większość osób na diecie chce efektów SZYBKO. No tak, nikt nie chce się męczyć z wyrzeczeniami, odmawianiem sobie słodkości, najadaniem się, czy może raczej - przejadaniem się. Niektórzy nie chcą ćwiczyć i dla nich gimnastyka w jakiejkolwiek formie to skaranie boskie. Inni po prostu mają deadline i MUSZĄ się do niego dostosować.

Beach Body... jasne.

Od razu powiem, że nie zionę niepohamowaną nienawiścią do osób, które zasuwają jak dzikie na siłowni czy fitness klubie z zasady. Mam 10 kilogramów zbędnego tłuszczu na sobie i bardzo niską samoocenę swojego ciała. NIGDY nie poszłabym do fitness klubu, bo i nie wyglądam, i nie potrafię nic, i bardzo się boję klubowych szczekaczek, a zawsze się znajdzie jakaś, co dupę ci zrobi, bo nie masz markowych bucików czy zajebistej bluzki.

Ale nie o fitness klubach dzisiaj przecież miało być. Dzisiaj miało być o czymś całkowicie innym.

Po prawej stronie ekranu jest odnośnik do gabinetu dietetycznego mojej znajomej. Konkretny z niej specjalista. Konkretny pod tym kątem, że potrafi usadzić człowieka jednym zdaniem - w sensie wyprostować coś, co człowiek uważał za fakt, a było totalną ściemą.

Ot, taki SZYBKI EFEKT po diecie. Nie każdy może go mieć. Ja chciałam mieć piękny szybki efekt po diecie. Generalnie człowiek powinien na samej diecie schudnąć około 3-4 kg w skali tygodnia. 3-4 kilogramy w skali miesiąca to wspaniały efekt, moich 10 kilo pozbyłabym się w kwartał. To czemu po miesiącu wylewania z siebie potów przed telewizorem (jak już pisałam wyżej, do klubu nie pójdę, a zumba mnie nie pociąga) waga stanęła i nie pokazywała nic? Jak było 80 tak jest 80? Jak podpytałam, jak doczytałam, dowiedziałam się, że "POWINNAM POCZEKAĆ, EFEKTY PRZYJDĄ". Z tym zwichrowanym nastawieniem dałam sobie spokój z dociskaniem śruby i szukaniem efektów, skoro "na efekt trzeba poczekać". Tak się złożyło, że jakiś czas później moja koleżanka do mnie zadzwoniła, de facto na ploty, i na sam koniec rozmowy jednak poruszyłam temat tego mojego odchudzania (a nie powinnam, bo dietę miałam pisaną w sierpniu 2013 roku, a mamy styczeń 2015....).

Napomknęłam tylko, ze po miesiącu ćwiczeń efektu nie ma i kazano mi czekać. Usłyszałam mniej więcej coś takiego:

"A na co masz czekać? Przecież organizm od razu sięga do zapasów tłuszczu."

Na co ja aż przysiadłam, na co słyszę dalej:


"Masz za sobą kilka nieudanych prób z odchudzaniem. Wiesz, jak masz zszargany metabolizm? I efektów nie będziesz mieć."

"To jest tak jak z fryzjerem. Jeżeli przyjdzie kobieta z pięknymi włosami i poprosi o zrobienie koka, to po chwili wyjdzie z piękną fryzurą. Jeżeli przyjdzie kobieta ze zniszczonymi włosami, to najpierw trzeba będzie te włosy wyleczyć, podciąć zniszczone końcówki, a potem ewentualnie można oczekiwać pięknej fryzury. Mam taka dziewczynę [na odchudzaniu], że powinna schudnąć cztery kilogramy w miesiąc, bo tak powinno się prawidłowo chudnąć, ale chudnie tylko kilogram, bo ma spowolniony metabolizm przez kilka nietrafionych diet. I Ty też będziesz chudnąć wolniej, ale musisz się zdecydować raz a konkretnie, czy idziesz na dietę, czy nie, bo trzymanie się diety przez miesiąc czy półtora jest bez sensu."


Usadziła mnie konkretnie... Ile razy na forum czy panelach dyskusyjnych czytałam wypowiedzi załamanych kobiet, które siódme poty z siebie wylewają na siłowni, na ćwiczeniach, restrykcyjnie się trzymają diety, a efektów nie ma. Zaczynają być smutne, rozdrażnione, w rezultacie wiele rezygnuje. nie wiem, który raz z kolei. Ja przez ten schemat przechodziłam chyba 5 razy. PIĘĆ razy. Trzy razy podchodziłam do ćwiczeń i guzik dawały - raz schudłam cztery kilo i po miesiącu wróciły. Najgorsze możliwe zatrzymywanie się wody tuz przed okresem i wzrost wagi w tamtym czasie, a potem nerwowe sprawdzanie, czy waga pójdzie w dół tuż po menstruacji potrafi człowieka i dobić, i zdemotywować do jakichkolwiek działań, kiedy waga znów pokaże ten kilogram wyżej po miesiączce.

Ostatnio czytałam wpis dziewczyny, która twierdziła, że ma czas do kwietnia, żeby wbić się w piękne bikini na plaży. Inna pisała, że musi schudnąć pięć kilo do wyznaczonej daty, a waga ani centymetry ani drgną.

Tak spojrzałam na to trochę z boku.... O co chodzi z tym chudnięciem do wyznaczonej daty? Co powoduje tymi kobietami? Mną powodował wstyd, ale przecież nie każdy ma to samo - może one chcą kogoś olśnić, albo boją się oceny? Może chcą kogoś poderwać? A może wszystko razem?

O co chodzi z tym wstydem? Dlaczego kiedy dochodzi do kwestii zrzucania ubrań - na lato, na plażę czy w jakiejkolwiek podobnej sytuacji - zaczynamy się wstydzić albo komuś zaimponować. Zaczynamy odczuwać dyskomfort. Ciekawe, czemu tego dyskomfortu, wynikającego czasami z 5 kilogramów, nie odczuwa się podczas noszenia swetrów czy innych bluz, ale jak już trzeba się rozebrać, to nasze ciało zaczyna nam przeszkadzać.

Czasami jest gorzej, czasami się człowiek naogląda zdjęć w sieci czy innych gazetach i che wyglądać podobnie do jakiejś tam dziewczyny - modelki - czy instruktorki "fitns". Mieć podobne ciało czy czasami wyglądać wręcz identycznie. Albo za wszelką cenę pokazać, że ma się mięśnie. Albo te mięśnie za wszelką cenę ukryć.

Nie wiem, a gdzie w tym wszystkim jest zdrowie? Mnie dietetyczka szybko ukróciła stwierdzeniem, że nawet, jeżeli zdecyduję się na dietę, to pierwszego efektu powinnam się spodziewać po jakimś relatywnie dłuższym czasie, np. po kwartale. powód jest prosty:

spowolnionego błędami żywieniowymi metabolizmu nie da rady wyrównać w ciągu kilku tygodni, wymaga to czasami kilku miesięcy.

Nie powinnam też się spodziewać policzalnych wyników w ciągu tego kwartału, a najszybciej za pół roku.

Tym samym termin "do kwietnia" czy "do czerwca" nie są dla mnie w żaden sposób miarodajne. To, na co powinnam się nastawić na pewno to odbudowa prawidłowego procesu metabolizmu i stopniowa utrata masy ciała - tych moich 10 kilogramów tłuszczu.

Dochodziłam do tego jakieś dwa tygodnie. W końcu odgrzebałam napisaną półtora roku temu dietę, porównałam kilka wyników z analizatora składu masy ciała (zapotrzebowanie kaloryczne), poszłam na zakupy i tak mi już mija tydzień trzymania się wytycznych. Nie oczekuję miarodajnych wyników szybciej niż za jakiś kwartał. Nie uważam też, żeby utrata 4 kg była dla mnie czymś spektakularnym. 4 kg to dla mnie ilość odpowiadająca zmagazynowanemu w organizmie glikogenu. Za pół roku mam zamiar pojechać do mojej znajomej i stanąć sobie na wadze, a kiedy analizator powie mi, że coś się zmieniło, ruszyło, że ilość mojej tkanki tłuszczowej powoli się kurczy, a kiedy dowiem się, że zmniejszyła się o połowę, wtedy zaczniemy świętowanie :)