Mój dziennik kilogramowy

LilySlim Weight charts LilySlim Weight charts

czwartek, 11 sierpnia 2016

Po wakacjach

Po wakacjach wróciły mi 3 kilogramy. Już odbija się to na moim wyglądzie, ale jakoś nie mam siły nic z tym robić. Do tego przed wakacjami straciłam pracę i jakoś trudno mi się pozbierać. Siedzę w nieposprzątanym domu, czytam książki i ogólnie jestem rozbita.

Jedna rzecz mnie tylko wpienia, jak zawsze. Chciałam o tym napisać już dawno, jakoś ładnie brać w słowa, ale nie miałam pomysłu. Dzisiaj, kiedy na moim bloku zaczyna się ustawianie rusztowania do zakładania ocieplenia budynku i wiem, że za jakiś czas technicy zajrzą mi w okna stwierdziłam, że dość owijania w bawełnę i szukania ładnych słówek.

Wpieniają mnie zdjęcia spoconych po treningu kobiet, przepoconych koszulek, ociekających potem cycków w źle dobranych biustonoszach i selfiszczy w lustrze w przedpokoju, robionych ze złej perspektywy w jeszcze gorszym oświetleniu.

Tak, wpienia mnie to. Nie wiem, czemu kobiety zamieszczają takie zdjęcia w Internecie. Słyszałam, że ponoć Chodakowska zapoczątkowała ten "trend:, żeby chwalić się ludziom odbytym treningiem na spoconego cuchnącego szczurka. Ja po takiej przepoconej sesji zaraz idę się wykąpać albo wziąć prysznic, żeby nie zacząć walić na pół kilometra, bo przecież rozkładający się pot to świetna pożywka dla bakterii. Nigdy nie odważyłabym się wstawić takiego zdjęcia na publikę, choćby z powodów estetycznych. Ktokolwiek przepocony, klejący się od własnego potu wywołuje u mnie odruch zaprowadzenia do łazienki i wręczenia ręcznika.

Bywały takie czasy, kiedy temperatury sięgały 30 stopni w cieniu, a ja uganiałam się po mieście i byłam spocona w 30 minut (tylko chodząc). Moi znajomi (a w każdym razie większość) była przyzwyczajona do tego, że wpadając z wizytą najpierw prosiłam o ręcznik i zamykałam się w łazience, a potem dopiero siadałam pogadać, bo wcześniejszym wzięciu szybkiego prysznica. Nie wyobrażam sobie siedzieć u kogoś w przepoconych ciuchach i zacząć się do siebie kleić w ciągu kolejnych 30 minut, jak już odtaję. Dziwne to bywało dla niektórych moim znajomych, że proszę o ręcznik i z buteleczką turystycznego żelu pod prysznic idę się umyć do czyjejś łazienki, dla mnie było to normalne. Nieprzyjemne było zakładanie na siebie z powrotem tych samych ubrań, ale lepiej tak, niż jeszcze potęgować przepocenie z każdego poru własnej skóry.

Oczywiście CityFit wyszło naprzeciw oczekiwaniom kobiet i w naszej galerii handlowej w ubikacji damskiej na parterze w dużym lustrze znalazła się ramka do robienia selfie z szumnym napisem "Tak ćwiczę w CityFit".

Kurwa.

[tutaj jeszcze kilka inwektyw]

[dobra, jeszcze kilka]

Byłam tez świadkiem na siłce zewnętrznej, jak dziewczyna i chłopak, w fit ciuszkach, zasuwali na przyrządach i gapili się w komórki. Myślałam, ze jak sa przez 25 rokiem życia obydwoje, to piszą wiadomości do znajomych albo ślęczą na necie (ja się przesiadałam z przyrządu na przyrząd obserwując dziecko na placu zabaw za płotkiem), a oni - no, szczęka mi opadła - przy każdej zmianie przyrządu przestawiali aplikację w komórce, że są na czymś innym. Szczęka mi opadła. Modne ciuszki, modne buciki, zajebista aplikacja, tylko gdzie w tym wszystkim te ćwiczenia?

Odrzuca mnie to do tej pory. Wiem, zaraz podniosą się głosy, że przecież to pomaga, że przecież pokazuje, pomaga uniknąć przetrenowania czy cokolwiek innego, pozytywnego. Zgadza się, ale cały trening gapić się w komórkę? To po to wychodzi się z domu, na siłkę zewnętrzną, żeby gapić się w ekran? No bez przesady.

Reasumując, nie trawię przepoconych kobiecych cyców. I jeszcze chwalenia się tym. Może jeszcze stworzyć jednorazowe podkoszulki do ćwiczeń, żeby ważyć ilość spocenia i potem chwalić się znajomym? Takie trofeum w foliowym woreczku: "A tutaj wypociłam 50ml potu na swoim pierwszym treningu!".

...

wtorek, 10 maja 2016

O siatkówce kobiet, czyli "Jak ty się, kobieto, zabierzesz?" i wątpliwe uroki posiadania samochodu

Zacznijmy od tego, że mieszkam kilometr od najbliższej Biedronki. Nie mam innego marketu w okolicy, co nie zmienia faktu, że lubię chodzić do Biedronki, bo mają jeszcze w miarę ludzkie ceny (lecz i z tym bywa różnie). Mamy tez z mężem samochód. Ja nie mam prawa jazdy, więc jeżeli jestem w domu na bezrobociu, tak jak obecnie, nie mam do niego dostępu - zresztą, nawet, jakby stał na podjeździe, to by sobie stał, bo nie umiem prowadzić.
Ja pół swojego życia wszędzie zasuwałam albo na piechotę, albo autobusem. Mąż - on małego był przyzwyczajony do samochodu i tego, że jeżeli już przemieszczać się po mieście, to własnym autem. Teściowa moja - tylko samochodem. Moja mama - całe życie autobusami.
Konflikt interesów pojawia się czasami w najmniej oczekiwanych momentach, a sprzeczki wynikają z tak błachych powodów jak "chęć połażenia sobie".
Zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to niedorzecznie.
Od dwóch dni próbuję sobie zainstalować krokomierz na komórce, z marnym skutkiem. poprosiłam męża, ale skutek jest ten sam, czyli marny, bo mąż się średnio przejmuje sprawą. Krokomierz jest mi potrzebny w celu zaspokojenia mojej kociej ciekawości, a mianowicie - ile :kroków" robię podczas poruszania się samochodem, a ile podczas korzystania z komunikacji zbiorowej. Ile kroków robię poruszając się po mieszkaniu, a ile podczas tańca ognia.
Jak już mówiłam, do najbliższej Biedronki mam 1,3 kilometra. Dzisiaj odprowadziłam rano syna do przedszkola, poszłam do Biedronki, zrobiłam część zakupów (3 kilogramy), wracając z Biedronki wstąpiłam na zieleniak i skończyłam zakupy (kolejne 3,5 kg), potem zahaczyłam o jeden sklep po jakąś pierdołę (kolejne 0,70 kg) i poszłam do domu. Do sklepu idę z górki, ze sklepu - pod górkę.
I tak sobie zasuwałam z obciążeniem 7 kilogramów pod górkę z 500 metrów zdrowo. W ostatnim sklepie zaczepił mnie facet i pyta - jak mam zamiar się zabrać z czterema siatami? Powiedziałam mu, ze normalnie i nie wiem, skąd pytanie. Zaproponował mi wózek, na co ja - nieustraszona - wzięłam siaty, pośmiałam się, ze jakieś sporty uprawiać trzeba, a moim ulubionym jest ostatnio siatkówka - i poszłam do domu. Usłyszałam jeszcze za sobą: "Za dużo kabaretów pani ogląda!". No, uśmiałam się jak fretka, bo mężczyzna był zafascynowany tym, ze sobie poradziłam z tym wszystkim.
Druga sprawa, która pojawia się najczęściej, to pina między mną a mężem jeżeli chodzi o moje treningi. Do miejsca treningowego mam 3 km. No, Wałbrzych odległościami nie grzeszy :) Ale czasami jest tak, że wolę wziąć kółko i sobie pójść z treningu do domu przy ładnej wiosennej pogodzie, śpiewających ptaszkach i wiaterku, tym bardziej, że trasa jest asfaltowana i prowadzi w większości przez pola i nieużytki. Co mówi mój mąż? "Daj spokój, ja cię zawiozę/odwiozę". Taki paradoks się tu wkrada, bo i tak muszę zrobić rozgrzewkę na miejscu i tak, bo inaczej, w moim wieku, przy obracaniu się i innych figurach to murowana kontuzja, albo ból kolana/nadgarstka. "Ale ja cię zawiozę."
Mój mąż robi na mnie dychy, kiedy mu mówię, że chcę połazić, pochodzić, że odczuwam taką potrzebę, jak przemieszczanie się na własnych nogach, pokonywanie przestrzeni o własnych siłach.

Kiedy jeszcze pracowałam w biurze, bywało, że nie wstawałam od biurka i 6 godzin. Siedziałam przy komputerze i koniec. Do tego stres, niedospanie dawały szybko o sobie znać i na treningi musiał mnie zawozić, pod warunkiem, że miałam siłę na trening iść. Obecnie nieco się to zmieniło, bo moja praca (dorywcza) polega na tym, że jadę, pobieram materiały i dłubię w domu. Z przystanku do siedziby firmy mam 1,3 km (ah, te mapy Google z możliwością wyznaczenia trasy...). Trzaskam tę trasę w obie strony w dzień, kiedy mam się pojawić po materiały. Po pierwszych trzech dniach miałam takie zakwasy, że myślałam, że nogi mi odpadną. I pojawiła się we mnie taka myśl, nieprzyjemna: jak miałam 17 lat robiłyśmy sobie z moją siostrą "spacery" i po 30 km; mogły mnie wtedy boleć nogi, ale kolejnego dnia było wszystko OK. Teraz mam 30 lat, robię trasę 3 km i padam ze zmęczenia? Zawsze miałam dobrze wyrobione mięśnie, a przynajmniej tak mi się wydaje, n każdym bilansie stan mojej tkanki mięśniowej jest określany jako dobry, bo mam mięśni sporo - więc skąd nagle to uczucie "połamania", bolących ud i w ogóle zakwasów? Już pomijam fakt, że po odprowadzeniu Młodego do przedszkola głowa mówiła - zasuwaj do domu, a nogi mówiły - to gdzie teraz?
Żeby tak się załatwić w ciągu roku, bo musi być doprawdy wyczyn. Tak sobie kondycję załatwić.
jest jeszcze jedna strona medalu - jak już ruszyłam tę dupę, co wcale łatwe nie było, mój organizm się ucieszył. Czuję to po sobie. Przestałam mieć ataki spania, zaczęłam lepiej funkcjonować, a pomimo zakwasów chce mi się chodzić, spacerować, przemieszczać się, jak najdalej, jak najwięcej.
Mój mąż, przywiązany do samochodu i poruszania się tylko autem, ma z tym problemy. Jedzie do pracy autem, wraca z pracy autem, zalega w łóżku z komórką/laptopem i potem idzie spać. Rzadko kiedy robi coś więcej. Mój mąż waży 98 kg. Mój mąż nie rozumie, dlaczego czasami pomimo zmęczenia pracą ja chciałam IŚĆ do sklepu. Mówił, że może mnie podwieźć, a ja do niego, że nie, że ja chce się przejść, Biedronka jest blisko, więc kupię co mam kupić i wracam. Jakoś mu się to w głowie nie mieściło.


Ile my kalorii nie spalamy ułatwiając sobie życie. 

Nie mówię, że mamy zaraz powyrzucać pralki i kijanką gacie w rzece prać, ale takie głupie wyjście do sklepu czy przyniesienie ciężkich zakupów, dla osoby, która na codzień zalega przed telewizorem robi ogromną różnicę. Czasami się ludzie śmieją z osób z otyłością kliniczną, że swoją aktywność zaczynają od spacerów. Widziałam wczoraj dziewczynę, która zasuwała na takim własnie spacerku. Była niższa ode mnie, więc pewnie ze 110 kilogramów ważyła. Chodziła. I serio, było widać, że spodnie już nie są na niej takie dopasowane a kiedyś były. 
Każda aktywność fizyczna coś nam daje. Przyznam, że lubię, kiedy mąż wozi mnie na zakupy - szczególnie, kiedy musimy zrobić comiesięczne zaopatrzenie domu w chemię gospodarczą i inne ciężkie rzeczy - a w tym celu jedziemy do marketu na drugi koniec miasta. Ale na litość boską, jeżeli nie muszę gdzieś koniecznie jechać samochodem, to tego nie robię. Rożnica mentalności między mną a moim mężem jest ogromna pod tym kątem. 
Czasami nam to przeszkadza, czasami nie. Czuję na przykład, że mąż mój już przekroczył tę magiczną granicę, gdzie pozostało tylko leżenie w łóżku z gierką i tycie. Już coraz trudniej będzie musi się podnieść z tego marazmu. Wiele kobiet ma ten problem, że chce schudnąć, wie, że aby to osiągnąć musi "ruszyć dupę", ale nie potrafi się zmobilizować. To wszystko niestety siedzi w głowie. Tak, powtarza się to jak slogan, takie słowo wytrych, ale kiedy obserwuję mojego zalegającego męża i mnie, to zaczynam zaskakiwać, co autor chciał przekazać tym sloganem.
Chyba nie bez powodu większość kobiet jednak jest silniejsza od mężczyzn. Targanie siatek, targanie dziecka, targanie zabawek, potem znowu targanie dziecka i tona przerzuconych śmieci/ubrań/gratów w domu powoduje, że spalamy kalorie i nasz organizm inaczej funkcjonuje. Całkowicie inaczej, niż kiedy wstajemy rano, idziemy 150 metrów do samochodu i potem 150 do budynku pracy, wieczorem robimy tę samą trasę i fajrant. 

Dzisiaj specjalnie przytargałam do domu 7 kilogramów żarcia i innych zakupów, bo chciałam poczuć, jak napinają mi się bicepsy i brzuch. Po co mi siłownia, jak mam rodzinę do wyżywienia? A ziemniaki, mąka i mleko swoje ważą :)

poniedziałek, 9 maja 2016

Wiosenne obawy i (nie)odchudzanie się z mężem

Jakiś czas trawiłam w sobie pewien temat, oglądałam go z obu stron i się zastanawiałam, czy aby nie mam paranoi, a może wymyślam, a może naczytałam się głupich artykułów i teraz wydziwiam.

Zaczęło się od tego, że jak straciłam te kilka kilo i moja waga - po sutej awanturze w pracy, niejedzeniu 2 dni, nieprzespanych 2 nocach i totalnej nerwówce sięgnęła 73 kilo. Wiem, że w większości ten spadek był wywołany całkowitym brakiem snu i spaleniem całego glikogenu. Teraz waga pokazuje 76, nad czym ubolewam, ale też nie ma tego, że nic nie robię. Potrzebowałam konkretnej przerwy.

Mieliłam, miętosiłam w sobie temat odchudzania i zmiany relacji z partnerem. Po osiągnięciu danej wagi zaczęłam wyczuwać swoje żebra. Sypiam najczęściej na brzuchu i czułam dyskomfort na tych najniższych, kiedy się kładłam do spania. Nie wiem nawet, jak to określić, ale było to uczucie nieprzyjemne. Po raz których w życiu poczułam, ze ten tłuszcz coś ukrywa, ale dyskomfort związany ze stratą tłuszczu wokół kości? Potem pomyślałam, że musi być w tym coś innego.

Naczytałam się kiedyś takiego durnego artykułu w jeszcze durniejszej gazetce fitnesowej, że jak pani chudnie, a pan nie, to ich relacje na pewni się popsują. J. mi kiedyś powiedział, że chciałby schudnąć, ale na dietę nie pójdzie i już. Załamałam się. Artykulik zrobił swoje i się tym przejęłam. Przejęłam sie na tyle, że do tej pory sobie tłumaczę, że przecież jego 100kg i moje 76kg to już jest różnica, a jak zejdę do 64 to nic to nie zmieni. Powtarzam sobie, powtarzam, i jednak ciągle mam w głowie myśl, że jednak jak stracę jeszcze te kilka kilogramów to w jakiś sposób go zdradzę (głupie, nie?). Nawet nei potrafię tego wyjaśnić, co nie zmienia faktu, że nie podoba mi się ten tok rozumowania, ale na moment obecny nie potrafię go zmienić, chociaż bardzo się staram.

Wiem, ze pod tymi podrygującymi 10 kilogramami tłuszczu (no, jeszcze tyle mi zostało) mam fajne napięte mięśnie, bo je pod tym tłuszczykiem wyczuwam. Wiem też, że kondycja i wytrzymałość mi klękły totalnie, więc muszę nad tym popracować, ale na pewno nie będę się już zajeżdżać z T25 dopóki nie dobiję do jakiegoś wyższego poziomu, bo obecnie jestem flakiem, nie człowiekiem. Siedzenie przy biurku zrobiło swoje. Nawet kulek gejszy nie jestem w stanie utrzymać na miejscu, a to oznacza, że Kegla też mi klękły i muszę nad nimi znów popracować :( są w gorszej kondycji niż tuż po ciąży, co mnie martwi.

Wracając do meitum - mój związkowy konformizm działa na mnie wstrzymująco, ale tak bardzo chce występować z hula hopem że jednak za jakieś ćwiczenia się wzięłam.

Nie wzięłam się tylko za dietę, bo znów boję się spięć z chłopem. Potrafił mnie częstować chrupkami czy obiadem o 21:00 czy 22:00, albo zamawiać jakiś obiad z czapki i cieszył się, że nie muszę gotować. I wkurzał się, kiedy do niego mówiłam, że nie mam tego na dzien dzisiejszy zaplanowane. W końcu miał do mnie takie wąty, że się obrażał. Mówiłam, tłumaczyłam: "Cała dieta jest rozpisana, idź do kuchni, podnieś tę dietę i przeczytaj dzień, który leży na wierzchu", to zawsze znalazł jakąś wymówkę, żeby tego nie robić, bo "on nie wie". Po czterech miesiącach miałam dość. Przysięgam, miałam go już dość. Pilnowałam się diety bardzo restrykcyjnie i faktycznie, coli ani słodyczy w domu nie było, za co jestem mu bardzo wdzięczna, ale to wrzucanie mnie na minę kiedy częstował mnie jakimś tłustym jedzeniem późno w nocy albo skomlał o frytki - które lubię, ale potrafię ich zjeść TAKIE ilości, że dwa tygodnie bym wychodziła z impasu - potrafiły nie doprowadzić do szewskiej pasji. Momentami się czułam tak, jakbym w ogóle nie miała żadnego wsparcia z jego strony....

Teraz boję się, że będzie to samo - on się będzie cieszył, że będą na obiad łazanki, frytki i schabowy a ja będę zasuwać  dwoma obiadami - jednym dla niego, drugim dla siebie :(

Ciężko mi się nawet o tym myśli, a co dopiero przechodzi do działania. Chwilowo straciłam pracę i siedzę w domu, ale uwierzcie, nie jara mnie zasuwanie z dwoma obiadami dzień w dzień, jeszcze wiedząc, że robię coś, co chętnie bym sama zjadła, ale nie tknę tego, bo nie mogę :(

Staram się przy okazji zmienić swoje nawyki żywieniowe. Nie wiem, na ile mi się to uda. Juz mi się sporo udało wypracować, ale wiadomo, człowiek uczy się całe życie....

niedziela, 8 maja 2016

Po półrocznym resecie....

Poszalałam sobie od świąt i musiałam dać sobie spokój z dietą - po prostu musiałam. Miałam już dość gotowania co rano i noszenia jedzenia do pracy. Sama dieta moja jest cudowna, ale to gotowanie, noszenie etc już mnie w pewnym momencie tak odrzuciły, że powiedziałam: "Mam dość". Od tamtej pory przybrałam dwa kilo - ważę tak w okolicy 75-76. Stwierdziłam, że pora wziąć się za siebie, ale tym razem trochę poćwiczyć. Po roku czasu przerwy i chodzenia do pracy non stop, po tym, jak dostałam wypowiedzenie - dotarło do mnie, jak słabą mam kondycję. Jeżeli wstanie z krzesełka przy komputerze powoduje u mnie ból pleców, to już musi być coś nie tak, i to konkretnie.

Odkurzyłam matę do ćwiczeń, wyciągnęłam buty, poszperałam na jutabsie za jakimiś filmikami. Od teraz co dwa tygodnie mam występy z grupa tańca ognia, i kurde, zrobię kilka piruetów i się zaczynam chwiać. Nikt mi nie powie, że wytrzymałość i kondycje mam świetną, muszę coś z tym podziałać, bo nie dam rady do końca sezonu.

Z drugiej strony widzę te wszystkie zdjęcia na forach fitnesowych i mi się odechciewa. Z jednej strony zdjęcia pośladków, z drugiej strony wychodzonego brzuszka kobiecego z sześciopakiem, z kolejnej - przepoconych dekoltów. Sorkos, co jest takie wspaniałego w przepoconym dekolcie? W kobiecie ociekającej potem jak zajechany koń? Jarać mam się tym czy co? Dla mnie to widok nieestetyczny. Rozumiem sytuację, w której wychodzę z siłowni, zgrzana, spocona, ociekająca, lecę pod prysznic i do domu - ale widzą mnie ludzie w sytuacji "tuż po ćwiczeniach" i raczej się z tym nie obnoszę. Natomiast wrzucanie na publikę zdjęć przepoconych cycków w mokrej bluzce jak dla mnie to najcudowniejszych pomysłów nie należy.

Druga sprawa - zdjęcia pupy. Już jakiś czas drążony jest temat uprzedmiotowienia kobiecego ciała - najpierw była afera ze mną w roli głównej na jakimś blogu, bo opisałam scenę, w której syn mój, dwu i pół letni, podszedł do mnie i niby to chciał jeść z piersi, na co w rezultacie strzelił mi "pierda" i zachwycony, że udało mu się zrobić mamę w konia - poleciał się bawić. Okrzyczano mnie na czym świat stoi. Zdjęć gołego cycka nie zamieściłam, opisałam sytuację z humorem, bo przecież dziecko, które ciągnie z dydka nie widzi w nim obiektu seksualnego, tylko JEDZENIE. Moja anegdota została sprowadzona do deprawowania własnego syna, który nie dość, ze ma 2,5 roku i je z piersi, to jeszcze że się ze mną bawi w taki sposób. Zagotowałam się, ale przecież każdy ma prawo wypowiedzieć własne zdanie.

Wtedy olśniło mnie, że kobiety, które nie chcą karmić piersią zwykle uważają swoje piersi za obiekt tylko dla swojego męża, tylko seksualny, a jego obnażenie nawet w celach konsumpcyjnych to szczyt niewychowania. Przyznam, nie zdarzyło mi się epatować gołym cycem na publice, człowiek jednak zawsze jakoś się zakrywa, ale czemu, pytam, czemu piersi sa uznawane TYLKO za obiekt seksualny? Cała kobieta sprowadza się do cycków?

Na forach fitnesowych sześćsetne zdjęcie czyichś tyłów doprowadza mnie do szewskiej pasji. Z jednej strony - OK, ja mam inaczej wyprofilowaną miednicę, nie będę miała pięknych wystających pośladów (a szkoda), ale nie na pośladach kobieta się kończy. Tak samo jak nie na cyckach. Zamieszczanie zdjęcia swojego siedzenia dla opinii publicznej do oceny - oczywiście zdjęcie zwykle tylko pośladków bez twarzy - też w jakiś sposób zawęża tę kobietę tylko do tej jednej części ciała. A przecież większość z nas obrusza się, kiedy panowie za nią wołają: "Ale dupa". No, nie ogarniam.

Może dlatego nie zamieszczam żadnych zdjęć, bo mnie to brzydzi. Z jednej strony za fotogeniczna bez ubrań to ja nie jestem, z drugiej strony nadal mam nadwagę, a najważniejsze jest chyba to, że zawsze chciałam być postrzegana względem tego, co myślę, a nie względem tego, jak wyglądam. To, że sama źle się czuję se swoimi kilogramami to jedno, ale nie chcę się sprowadzać do tyłka czy cycków. Mogę tym stwierdzeniem kogoś na pewno urazić - w końcu nie dogodzi się każdemu, ale doprawdy, uważam, ze na fitnesie kobiety same siebie uprzedmiotowiają, panowie już nie muszą do tego dokładać ręki. Szkoda, że same sobie robimy krzywdę....

Zresztą, moja droga jest trochę inna - hula-hop wróciło do łask, zabaw czas zacząć :)

niedziela, 20 grudnia 2015

Co mnie przeraża w Świętach

Jak każda osoba "walcząca" z waga (jak ja nienawidzę tego sformułowania) Święta kojarzą mi się z niepohamowanym obżarstwem w imię społecznego konformizmu.

No co.... u mnie w domu rodzinnym było tak, że najpierw szykowało się tonę jedzenia, potem to wszystko jadło na wieczór 24 grudnia, pojem dojadało resztki do drugiego dnia świąt, albo i dłużej, ciast było stanowczo ponad miarę.... wszyscy byli ociężali, wszystkich bolał brzuch. Odchorowywało się do Nowego Roku. Moim zdaniem - porażka.

Te tony ciast, w ciul jedzenia..... po co. Jak zamieszkałam z moim chłopem i miałam jeszcze zakodowane w głowie, ze jedzenia ma być dużo, faktycznie, szykowałam i tydzień przed świętami krokiety i inne, z ogromnym brzuchem ciążowym.... urobiona po pachy, z bolącymi nogami, odmawiająca posłuszeństwa miednicą.... a chłop palcem nie kiwnął. I po co? teraz się zastanawiam, po co, skoro i tak krokietów jadł 6 i koniec, pierogi mroziłam i wyciągałam nawet w sierpniu kolejnego roku..... Po co?

Teraz poluzowałam sobie nieco jadłospis i waga już pokazała 75 kilo..... Chociaż na dniach powinnam dostać miesiączki, więc raczej to normalne. Od dwóch dni pilnuję jadłospisu Agnieszki, ale mam wrażenie, ze moje uzależnienie od słodyczy jest wystawione na poważną próbę.

Jak się nie ma małego dziecka i się dogada z mężem/partnerem, ze słodycze się chowa albo nie kupuje, to jeszcze pół biedy. Moje dziecko obwiesiło sobie choinkę pralinkami i lizakami, czekolada leży wszędzie, dziś rozbebeszył 4 jaja niespodzianki, które dostał od znajomej mojej - czekoladę z jednego zjadł, resztę kazał schować. Wszędzie na wierzchu są cukierki i ciasteczka. Ile razy ja się złapałam na odpakowywaniu cukierka z papierka - w ostatniej chwili zakręcałam papierek na powrót.

Normalnie jak narkoman na głodzie!

Nie dość tego.

Przy stole Wigilijnym jest też "obowiązek" spróbowania wszystkiego i zrobienia sobie w żołądku armagedonu. Jak nie spróbujesz - na pewno ktoś się obrazi. Jak powiesz, że jesteś na diecie, to cię wyśmieją, że "są święta, to wolno". Takie kuźwa społeczne przyzwolenie na objadanie się jak świnia. Potem to samo będzie na Wielkanoc i na każde inne społeczne święto. Jak rozumiem "kiedyś", kiedy te święta się tworzyły, na przednówku ludzie potrafili z głodu na wsiach umrzeć, bo nie było co jeść, ale teraz idzie się do sklepu w lutym i można sobie kupić truskawki - więc po co robić sobie z żołądka śmietnik? PO CO - ja pytam?

Dla mnie to taki sam bezsens jak "obowiązek" kupowania prezentu. jestem z raczej biednego domu i pewnym momencie nie stać nas było na kupowanie prezentów. Były one fajne, ale nie było nas na nie stać, więc po prostu ich nie było. Zawsze liczyłam na to, że jednak jakiś prezent pod choinką będzie, ale często zdarzało się, że były to tylko czekoladki za 5 zł z wsuniętą pod folię kąteczka z imieniem. Pamiętam to do tej pory - z jednej strony takie rozczarowanie, ze to tylko czekoladki (wtedy za 3 zł z jakiegoś stoiska pod sklepem), a z drugiej strony zafascynowanie - jak tata wsunął tam tę karteczkę bez naruszania folii???

Prezenty świąteczne obrzydziła mi teściowa. Nie dość, ze mąż zawsze dostałam tandetne materiały promocyjne ze sklepu, to jeszcze dopychała mu paczkę jakimiś przeterminowanymi słodyczami i jakimiś gratami ze sklepu wszystko po 5 zł - nie ważne, czy potrzebne czy nie, zwykle niepotrzebne, ważne, żeby było tego dużo.

W zeszłym roku dowaliła taką paczkę dla mojego chłopa i ówczesnego chłopaka swojej córki, że w końcu któryś spytał, czy to przypadkiem nie jest paczka dla Kuby. Nie chcę wyliczać, co tam było, ale skoro Kuba ma 3 lata, a ofiara osoba 26, to może sobie wyobrazić, co mogło się tam znaleźć.

Do tego teściowa będzie gapić się w talerze kto co je i które ona zrobiła. A potem obowiązkowo trzeba będzie jeść tort. Ciężki, tłusty i słodki. Do mdłości. Tort bezowy.... Czasami mam odruch wymiotny, jak na niego patrzę, jest taki słodki do omdlenia.....



Takie to będą święta ...

Przerażające....

Jak co roku ...


sobota, 19 grudnia 2015

Powoli, powoli, do przodu - i trochę o mojej teściowej

Obiecałam sobie, że będę sobie tego bloga pisać w miarę systematycznie, żeby ktoś, kto tu trafi wiedział, jak to się zmienia w człowieku - jego podejście, jego wgląd, jego nastawienie do życia i do siebie podczas zmian. Zmiany zawsze są przemodelowujące nie tylko ciało, ale też ducha :)

U mnie to czasami z górki, czasami pod górkę. Teraz chwilowo jest pod górkę - ot, zrobiłam naleśniki i mi się ich chce je zjeść, ale wiem, że w jadłospisie na dziś ich nie mam. Mam je dopiero jutro - pod warunkiem, że mąż mi jakieś zostawi po nocnej wyżerce. Dziecko siedzi wcina naleśniki z miodem. Ja siedzę i się oblizuję. Ślinka mi cieknie! ale jestem twarda, nie dam się. Stara, się już od dziś trzymać jadłospisu, bo ostatni tydzień pofolgowałam sobie strasznie, co zresztą poczułam po sobie i widzę po wykresie.

Do tego powoli, powoli zbliża mi się okres, więc też obie się ociężała i taka niezbyt zadowolona, słodycze mnie ciągną.....

I chyba najbardziej to się boję kolejnych świąt spędzonych z teściową. Straszne babsko, serio. Nie dość, że traktuje ludzi jak licealistów, sama zachowuje się jak podlotek (to już zostawię bez komentarza), to jeszcze za wszelka cenę chce się z mną zaprzyjaźnić, a ja jej nie trawię. Byłam z jej powodu w szpitalu na zagrożeniu (tak mi ciśnienie podniosła).

Ostatnio jak byłam odebrać Młodego od niej wyciągnęłam komórkę od razu wywaliła z tekstem: "NOWA???", jak przyszłam po dziecko drugi dzień pod rząd i włosy od czapki inaczej mi się ułożyły walnęła na cały niosący echem korytarz: "WŁOSY ŚCIĘŁAŚ????". Jak pytam o coś syna, nie dopuszcza go do głosu i odpowiada za niego.... MASAKRA.

Boję się tego, że jak zobaczy, ze schudłam, zaraz się zacznie atakowanie mnie z gratulacjami, dopytywaniem i wpychaniem ciast. A ja nie chce się tej kobiecie z niczego tłumaczyć. Kiedy płacze, że jest gruba, ale minipączki z cukierni ma codziennie, słodkie bułeczki i kruche ciasteczka, wciska je mnie, a potem płacze, że kurtkę musiała kupić większą, bo się nie mieści.

Pcha mi słodycze w dziecko, na co nie mam wpływu, bo już się tak wycwaniła, że jak ja przychodzę, to chowa te słodycze.

Kiedyś miałam taką sytuację, że przyszłam po Młodego - tak ze dwa lata, czy z ponad rok temu....? Jeszcze wtedy nie pracowałam. To było któreś moje podeście do diety. Ja w próg po Młodego, a ta do mnie z talerzem słodkich bułeczek, rogalików i nimi pączków. Mówię jej, ze jestem na diecie. "Przecież jednego możesz wziąć". Jestem na diecie. Nie po to płaciłam za dietę 200 zł, żeby teraz jeść słodycze. "To weźmiesz na później." Nie chcę. "To weźmiesz dla Młodego." NIE CHCĘ. Młody się zdenerwował, wywrócił się i uderzył, a ta stoi z tym talerzem i się gapi, bo mini pączki sa ważniejsze. "Dawać i prosić to nadto! Złośliwa jesteś, wiesz?" Odwróciła się na pięcie i wyszła do kuchni.

Kopara mi opadła, zabrałam dziecko i wyszłam.

Takie to moje życie z teściową i takie to moje święta będą......

piątek, 11 grudnia 2015

Leń - słów kilka o "kupnych" dietach

Dostałam lenia jak 150. Miałam zajechany weekend, przez cały poniedziałek nic nie jadłam, potem konkretnie nie dojadałam, a teraz dopiero zaczynam wchodzić na właściwe tory z jedzeniem. Może dzisiejszy/jutrzejszy dzień będę miała zaliczony na zielono (o tym zaliczaniu na zielono kiedyś Wam napiszę).
Waga stoi, z czego się cieszę, bo w środę pokazała 73 kilogramy, a to moim zdaniem stanowczo za szybko. Powolutku... zaczynam się pilnować, żeby jednak wytrwać do końca i przebrnąć jeszcze te 6 kilogramów. I wtedy będę mogła sobie zacząć ćwiczyć. Jeszcze kilka kilogramów muszę stracić.
Nie wierzyłam kiedyś, że przebrnę tę połowę - że aż tak daleko zajdę. Dla mnie to dużo. Wiem - ludzie chudną i po 40 kilo - i to są wyczyny i genialna wola! A ja miałam taki problem z zaakceptowanie siebie i tych kilogramów, tak mi mój wygląd przeszkadzał, ale nie przypuszczałam, że dobrnę aż tutaj, aż tutaj! Ja wiem, że to jeszcze nie koniec, ale już jest fajnie!

Jestem w wadze sprzed ciąży! 75 kilogramów to waga, którą osiągnęłam tuż przed ciążą po pozbyciu się nałogu Coca-Coli. Teraz chciałabym się pozbyć tego brzuszka i dojść do wagi ze studiów - tych 70-71 kilogramów, a potem do 68-65 kilogramów, czyli do mojej wymarzonej wagi idealnej. Mam nadzieję, że każdy, kto to czyta cieszy się razem ze mną. Chodzę od jakiegoś czasu w skowronkach, patrzę w lustro i chociaż wiem, ze to jeszcze nie jest to, co chciałabym osiągnąć, to i tak się cieszę z efektów. gdyby nie problemy w pracy, chodziłabym zachwycona, naładowana endorfinami pod sufit!
Najlepsza sytuacja spotkała mnie dzisiaj: kiedyś wieki temu, na wakacjach opowiadałam jednej pani zdobiącej o mojej koleżance, która jest dietetykiem. Poprosiła o numer, ale puściła wiadomość mimo uszu. Laska z więcej jak nadwagą. Dzisiaj przybiega do mnie i się pyta, gdzie mnie wsiorbało - że niknę w oczach, że jeszcze trochę, a będą mnie szukać! I pyta, co robię. Mówię, że dietę mam. Tą od dietetyczki? Tak. A czy ona chce numer? Chce! Więc na szybkiego napisałam numer i przyniosłam na karteczce.
Tak to jest, że wygląd człowieka jest jest jego najlepsza wizytówką. Ja mogłabym rozdawać ulotki Agnieszki na lewo i prawo - wiem, że jest specjalistą, jakich mało i dba o swoich klientów. Fajne jest też to, że ludzie pytają i mogę im polecić konkretny sposób.

A co do lenia.... siedzę sobie na panelach dyskusyjnych dotyczących odchudzania i jak tylko pada pytanie, kto się odchudza i w jaki sposób - i kiedy mówię, że poszłam do dietetyka - większość ludzi zachowuje się jakby zeszło z nich powietrze i opadają im ręce, jakby chcieli powiedzieć "Acha... to ja się tu niczego nie dowiem...." i są zawiedzeni.
Ja nigdy nie ukrywałam, że poszłam na skróty. Są ludzie, którzy odchudzają się na własną rękę. Są ludzie, którzy sami sobie opracowują jadłospisy. Są ludzie, którzy potrafią to zrobić. Ja do takich osób nie należę. Jasię gubię w momencie, kiedy mam przeliczyć białka i tłuszcze na kalorie. Ja się boję, że czegoś nie dopatrzę czy o czymś zapomnę. Nie jestem na tyle obeznana z tematem, żeby się sama odchudzić. Nie mam na tyle zaufania we własne umiejętności, żeby sobie samemu w tej kwestii zaufać. Wolałam iść do specjalisty.
Czasami odnoszę wrażenie, że ludzie traktuję taką politykę trochę z przymrużeniem oka - ot, specjalista ułożył, a Ty od siebie nic nie dałaś. Dałam. Mam za sobą 7 nieudanych prób rozpoczęcia tej konkretnej diety - planu żywieniowego. 7 prób. 7 razy zaczynałam i nie udawało mi się utrzymać własnego postanowienia wystarczająco długo. To, że dieta jest na półce, ze wisi na tablicy korkowej, to, ze wiem co i kiedy jeść - nie oznacza 100% sukcesu. Dietetyk się za mnie nie odchudza!
O tak, zdecydowanie jest mi łatwiej, bo nie muszę pamiętać o tabelach kalorycznych, przeliczać białka i zastanawiać się, czy aby żelaza i witaminy C mam wystarczające ilości, czy nie demineralizuję sobie kości. Z jednej strony mam łatwiej, z drugiej - czy tak czy tak muszę się pilnować, muszę pamiętać o tym, żeby zjeść o danej godzinie; żeby nie dojadać po dziecku; żeby nie ulegać mężowskim pokusom, który do mojej diety nie zagląda i częstuje mnie pierogami o 21:00.
Czasami dziwnie się czuję, kiedy ktoś słyszy o tym, że straciłam 8 kilo, robi dychy i się zachwyca, kiedy słyszy, że tylko dietą, zaczyna zazdrościć, ale kiedy dowiaduje się, że zapłaciłam za jadłospis 200 zł - odchodzi z kwitkiem, rozczarowany. 
200 zł to ja miesięcznie wydaję na fajki. Zapłaciłam 200 zł za to, żeby się pozbyć 16 kilogramów! Jak tak czasami pomyślę "ile ja bym dała, żeby schudnąć" to tak mi się wydaje, że 200 zł to praktycznie jak za darmo. Nie chodzę do jakichś NH czy pań po kursiku. Moja dietetyk to pani po studiach wyższych, która wie, co robi. Nie bule po 100 zł tygodniowo za kolejne kilka dni diety, która wysysa mi portfel i jest do kitu. Zapłaciłam 200 zł za to, żeby spojrzeć w lustro i nie płakać, żeby poczuć się dobre.
200 zł. 200 zł to ja potrafiłam wydać miesięcznie na słodycze! Na czekoladki, paluszki, jogurciki, cudawianki, których zadaniem było poprawić mi humor. Na lody, ciastka i inne pierdoły, które tylko rozpychały mi dupę. Jak tak policzę, że te 200 zł już mi się ze 3 razy zwróciło - przecież już zaraz będą 3 miesiące jak nie jem słodyczy, nie kupuję słodyczy, jestem wolna od słodyczowego nałogu.
200 zł to kupa kasy, ale w pewnym momencie miałam już dość gderania "Ile ja bym dała, żeby....." Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że dałam 200 zł, swój czas, swoje zaangażowanie, swoją uwagę.... i 50 zł za dwie nowe pary spodni kupione  lumpie, bo stare wisiały mi na dupie już po miesiącu czasu. 
Czasami lepiej jest odżałować te 200 zł na porządną parę butów, żeby mieć na kilka sezonów. Czasami też dobrze jest odżałować te 200 zł na coś, co da nam długofalowe korzyści.

A tych, co sobie sami robią jadłospisy redukcyjne podziwiam, szanuję i wskazuję innym za wzór. Szkoda tylko, że ludzi o mniejszych w tym zakresie umiejętnościach zbywa się machnięciem ręki.