Mój dziennik kilogramowy

LilySlim Weight charts LilySlim Weight charts

niedziela, 24 listopada 2013

Dzień 20

Waga: -
Samopoczucie: O.K.
Uwagi: sprzątam, ciągle coś robie, szyję, eh!

Zaczęłam porządki przedświąteczne, które zajmują całą moja uwagę. Powoli zaczynam się już nimi nudzić, więc zwykle uciekam do kuchni i pilnuję diety raczej średnio. Mój największy błąd to najadanie się na noc, i nadal ciężko mi przekonać się do tego rytmu narzuconego przez dietetyczkę.
Do tego ciągle utrzymuje się mgła, ja siedzę w domu z chorym dzieckiem i zaczyna mnie nosić, już chce mi się wyjść na zewnątrz, ale mąż też chory i niestety jestem uziemiona. Eh. Mam nadzieję, że coś się zmieni w najbliższym czasie.

W przyszłym tygodniu piekę pierniki :) Trzymajcie kciuki, żebym nie podjadała!

piątek, 22 listopada 2013

Dzień 18

Waga: 78.8 kg
Samopoczucie: myślę...
Uwagi: na razie żadnych

Nie pisałam przez chwilę, bo zaczęłam robić świąteczne porządki. Tak, zgadza się, dobrze przeczytaliście - jest koniec listopada, a ja zaczynam sprzątać przed świętami. Miałam ostatnio trochę wyjazdów, kilka spraw do przemyślenia, jakąś awanturę w domu i potem wielkie przepraszanie, nerwy u lekarza... no, sporo tego. Automatycznie olałam dietę - i na razie zastanawiam się, jak ja to zrobiłam. Niby jadłam, jak należy, a jednak coś się posypało...  Po części moze się to wiązać z tym, ze mam charakter trochę outsidera i wszystko musze robić po swojemu, we wszystkim musi być moja nutka, nieco sprzeczna z zaleceniami. I zapewne stąd nadprogramowe kilogramy. W pewnym momencie po obiedzie zjedzonym późno wstałam rano i znów było na wadze 80 kilo... na szczęście kolejnego dnia już 79.1, i kolejnego znów mniej, a dziś nawet znośnie.
Porządki zaczęłam z tego prostego powodu, że martwię się o dziecko (4 dawka antybiotyku, już jest na leczeniu 23 dni i nie zanosi się na szybką poprawę, bo co go wyciągam z jednego ścierwa rozwija się kolejne...) i bardzo, bardzo chciałam się czymś zająć. Poza tym naoglądałam się zdjęć pięknych domków, ślicznie urządzonych mieszkanek, które ludzie sami remontują i ozdabiają, i szlag mnie jasny zaczął trafiać, że u mnie ciągle syf. Fakt, lekka ze mnie dusza, która wszystko odkłada na powierzchnię "pod ręką", a potem szuka przez godzinę tej jednej konkretnej rzeczy. Poza tym mamy z mężem taki niezbyt przyjemny nawyk, ze gdy jest jakaś wolna przestrzeń, za wszelka cenę staramy się ją zagospodarować. Tym samym często jedna rzecz piętrzy się na drugiej. Pilnujemy się i jakieś efekty to przynosi.
Drugi kiepski nawyk jest taki, ze mąż jest chomik, ja zbieracz, ja przerabiam, on gromadzi, a efekt taki, że momentami mam w domu takie rzeczy, że mózg staje. Niby zbieracz i chomik to to samo, ale mój mąż chomikuje wszystko - skasowane papiery, paragony, papierki po cukierkach poupychane po kieszeniach, jakieś połamane, niesprawne sprzęty z zamiarem naprawienia ich "kiedyś", ja natomiast zbieram ładne rzeczy, z których można będzie coś zrobić. Różnica w tym, że ja faktycznie przerabiam, jak już nabierze toto mocy urzędowej, mąż swoje tylko trzyma. W większości sprawa kończy się tak, że stawiam męża przed szafką, każę zrobić porządek i wychodzę. Efekt jest taki, że wywala dwie siaty i znów chomikuje :) Dzisiaj sprzątałam kieszenie w jego spodniach, profilaktycznie przed wrzuceniem ich do pralki - i znalazłam cuda... dziwy... to się zdziwi, kiedy mu oznajmię, że wszystkie skasowane bilety wylądowały w koszu. Fakt, resztę jakichś podejrzanych papierków zostawiłam, ale będzie musiał zrobić z tym porządek.
Wynajmujemy mieszkanie. Długo nie mogłam się w nim odnaleźć, i dalej nie mogę. Zawsze się wkurzałam idąc do koleżanek, które mają perfekcyjnie czysto, poukładane etc, że też bym tak chciała, a nie mam jak. Mam nawet koleżankę, która jeździ na wózku, a na którą zawsze mam wkurw za to, że wchodzę do niej do domu, a tam perfekcyjnie. Dziewczyna prowadzi swoją firmę, jest bardzo aktywna medialnie, zawodowo, towarzysko - i ma BŁYSK. Szlag.
Jedna z tych moich posiadających-perfekcyjnie-posprzątane-mieszkanie-i-dwójkę-dzieci koleżanka powiedziała mi na pocieszenie takie oto zdanie, że mogę się urobić jak dziki muł,osioł czy inne kopytne, ale i tak perfekcyjnie mieć nie będę, bo to nie moje mieszkanie. Nie mogę sobie powiesić szafki w łazience, nie mogę sobie zrobić w kuchni mebli pod zabudowę, bo przecież tych mebli potem ze sobą nie zabiorę, a właścicielka nie rzeczy sobie nic na stałe zamontowanego w domu. jakbym chciała szafę wnękową - powiedziała, że OK, ale ja za nią płacę i ona nie będzie partycypować w kosztach... Tym samym pomysł zabudowania jednej fajnej wnęki spalił na panewce i stoi tam jakaś szafa z Ikei, którą dostaliśmy, a w której ledwo co mieszczą się kurtki i zimowe płaszcze, jest tak boleśnie mało pakowna... a reszta na szafach. Już mnie to zaczyna irytować. Dorzucając do tego nasze chomikowanie i męża manię zbieractwa (ma 7 kurtek zimowych, 2 płaszcze, 3 kurtki wojskowe) oraz moje kolekcjonerstwo (mam ponad 400 książek jeszcze u mojej mamy i 170 tutaj, już cześć w pudłach), jest nam ciężko z miejscem.
Tym samym muszę ostro pracować nad tym, żeby nie zagracać chaty niepotrzebnymi śmieciami i raz na jakiś czas usuwam niepotrzebne "wystawki", w stylu plastikowy koszyk piętrowy z przedpokoju, na którym były czapki, szaliki, szale i siatki - i jak tam weszłam okazało się, że połowę mogę wywalić bez żalu, drugą połowę wynieść, a to co zostało zmieści się na szafce bez pomocy koszyczka.
Staram się jak najlepiej umościć w tej przestrzeni, którą posiadam, a nie przychodzi mi to z łatwością. Dlatego też, żeby odpowiednio wcześniej pozbyć się z widoku niepotrzebnych wystawek, śmieci, zabłąkanych śrubek, siatek i innych dupereli - sprzątam już teraz.

W podobny sposób reaguje moja psychika chyba, która ma problem z pozbyciem się kilogramów. Dieta redukcyjna na której jestem pozwala mi się zasycić, ale nie najeść, dopchać do oporu, a do tego jestem przyzwyczajona. Ciężko jest mi się przestawić na bardziej zrównoważony sposób jedzenia, w jakiś sposób odzwierciedla on moja osobowość - uwielbiam popadać w skrajności, jeżeli  coś mnie zafascynuje, to oddaję tej sprawie cały swój czas, całe zainteresowanie, z uporem maniaka siedzę i zdobywam wiedzę z zakresu... żeby się znudzić po pół roku i zająć czymś innym.
Mój sposób jedzenia jest adekwatny do mojego charakteru - odczuwam potrzebę konkretnego najadania się, czego dieta redukcyjna mi nie zapewnia, chociaż moja pani dietetyk bardzo się starała.


Doszłam do tego wniosku po wywaleniu 5 kilo śmieci, papierów i niepotrzebnych szpargałów. 


Ciekawa jestem, do czego dojdę, kiedy skończę z pokojem syna...? ;) Trzymajcie kciuki, może będzie to rewolucja w moim postrzeganiu siebie :D

sobota, 16 listopada 2013

Dzień 12

Waga: 78.8
Samopoczucie: wyrzuty sumienia
Uwagi: Młody nadal chory


Ja jak zwykle zabiegana - rano lekarz, potem szybko do domu, szybko oporządzić chatę, zwykle o 14:00 padam z nóg, szybka kawa, jedziemy dalej, szybko obiad wstawić, o 17:00 wpada Mąż, więc ja pakuję dupę, biegnę na miasto - a to trzeba kupić osłonówkę, a to trzeba było zamówić antybiotyk i odebrać o 18:00, poza tym cały dzień z dzieckiem potrafi się dać we znaki i po prostu chwila samemu na dworze to luksus...

Oczywiście chata się zapuściła, jakoś tak wybieganie tuż o śniadaniu nie sprzyja odkurzaniu, zamiataniu i porządkowaniu zabawek. Czasami mam tak, że wieczorem padam z nóg. Dziecko do tego tulaśne wieczorami, więc mało co robię często, albo tylko siedzę przy komputerze. Do tego najpierw dorzuciły się nerwy, potem opuściłam kilka posiłków, co nadrobiłam kolejnego dnia czekoladą, dzisiaj też sobie kilka posiłków odpuściłam, bo trzeba było wyjść na pogrzeb - i bach, kolejny posiłek z głowy.

Wczoraj głowa mnie bolała po kalafiorze - musiałam sobie jakoś kiepsko zmiksować przyprawy czy może za długo rozmrażałam kaszę - w każdym razie miałam taką niestrawność, że głowa bolała mnie pół nocy, syn szalał pół nocy - Mąż z nim siedział, więc rano pozwoliłam mu się wyspać. I jak zwykle ominęłam śniadanie.

Kończy mi się powoli silna wola, żeby trzymać się tej diety, błagam, niech stanie się cud! Potrzebuję samozaparcia, bardzo chę się zmienić, a nie wytrzymałam nawet jednego miesiąca - no nic, trzeba się wyspać, zebrać energię i na nowo się zorganizować :D

piątek, 15 listopada 2013

Dzień 10

Waga: 78.5
Samopoczucie: takie se, niewyspana na pewno
Uwagi: z Młodym do lekarza, znów chory!

Po wczorajszym wstępie, powinnam teraz przejść do sedna i powiedzieć o wszystkim, czyli jak to wczoraj puściłam mimo chodem 3 posiłki, dlaczego ciężko jest gotować dla trzech osób trzy obiady jednocześnie i czemu Coca-Cola chowa się za fotel, ale o tym później. Lecimy do lekarza z Młodym, bo znowu jest chory.

Na zewnątrz -4 stopnie... szukałam kurtek jego zimowych chyba z kwadrans, w końcu znalazłam.

...i jestem na siebie trochę zła, bo zjadłam wczoraj za mało kalorii i teraz czuję mrowienie w brzuchu, a powinnam czuć mrowienie w biodrach (tak, tak, ja czuję to kiedy tkanka tłuszczowa mi się wsysa i czuję też napieranie, kiedy magazynuje). Zobaczymy za tydzień, jak to będzie wyglądało. Skoro waga pokazała 78, to niedługo zbliżamy się do pierwszego kryzysu - mojego kryzysu, z którym ciężko mi jest sobie poradzić za każdym razem - kryzysu 77 kilograma....

czwartek, 14 listopada 2013

Dzień 9

Waga: 79.2 kg
Samopoczucie: czy jak wiem? Jeśli chodzi o dietę i wagę to bardzo dobre - jeśli chodzi o resztę, jestem wystraszona
Uwagi: Młody znowu gorączkuje, ja walczę ze sobą

Ten wpis powinien mieć tytuł, jakiś chwytliwy, jak z "Gołota Vs Tyson" czy "Po raz kolejny dać w mordę to nie sztuka" albo "Nokaut po pierwszych 10... minutach", ale nie za odpowiednie to to tematu, raczej wygooglane będzie się wyświetlać fanom dawania po mordach, a ja o innym dawaniu po mordzie mam zamiar pisać.

Dieta to nie kilkudniowy odchył od rzeczywistości, którego celem jest zrzucenie magicznych kilogramów, dieta to styl życia. Serio. Dieta trwa całe życie, od cyca w gębie zaczynając (czasami butelki, ale na jedno wychodzi). Dieta to TO, co jemy na co dzień: jeżeli jest to fast-food, chrupki, kawa na wynos, zupka chińska i jakieś coffe-to-go, spójrzmy prawdzie w oczy - to też dieta. Jeżeli jemy duże ilości czekolady, batonów, Danonki, soki z kartonu i Mleczne Starty - to też dieta. Jeżeli jemy warzywa, owoce, płatki śniadaniowe i serki topione - to też dieta. Czasami jest bardziej zbilansowana, czasami mniej, ale to jest dieta.

Dieta nie jest czymś oderwanym od nas, jakimś kolorowym zestawieniem samych owoców bądź samych warzyw z napisem: "Schudniesz!". Bujda. Każdą taką kolorową dietę już się nauczyłam omijać szerokim łukiem. No bo chwila - jak to jest, że taka "dieta" może być stosowana przez np. tydzień i koniec? Bo pewnie powoduje niedobory. Bo pewnie upośledza metabolizm. Bo pewnie do najzdrowszych nie należy, jak osławiona dieta Duckna, gdzie nastolatki po tej diecie dostawały kolek nerkowych jak stare chłopy, kamieni żółciowych czy innych bolesnych, przewlekłych chorób, które im zostaną do końca życia. 

Zadaniem takiej prawdziwej DIETY jest tak odżywić organizm, żeby nie trzeba było łykać Centrum ani innych suplementów. Co to w ogóle jest suplement? Po co to łykać? Kiedyś faktycznie, były problemy z witaminami i mikroelementami w diecie - jak się pół roku na ląd ze statku nie schodziło i żywiło tylko suszonym mięchem, wtedy faktycznie, szkorbut się panoszył jak jasna choroba, ale teraz? idzie się do sklepu i ma się praktycznie wszystko pod ręką, jak się dobrze poszuka, to w przystępnej cenie, jakiś jeden owoc czy trochę warzyw na talerzu zawsze się znajdzie, koło tego nieśmiertelnego polskiego kotleta, więc na cholerę suplement??

O tym kiedy indziej, jak będę obrabiać dupę szpitalom.

Dieta - czyli to, co jemy na co dzień. Potrafi utuczyć nas czasami do monstrualnych rozmiarów.

A jeżeli chcesz schudnąć? Zmieniasz dietę do momentu osiągnięcia wymarzonej wagi, a potem wracasz do starych błędów? Z chudnięciem jest jak z porządkami - możesz się narobić, posprzątać, harować miesiąc na to, żeby chata lśniła czystością, klosze biły bielą w oczy, z podłogi można było jeść... i potem zapuścić chatę w niecały tydzień. Możesz się spinać, sprężać, liczyć węglowodany, sprawdzać tłuszcze i cukry przez pół roku, osiągnąć wymarzoną wagę... a potem przez tydzień jeść same fast-foody i przytyć 5 kilo na raz.

Taka dieta na odchudzanie to nie na chwilę. Taka dieta, która powoduje utratę tłuszczu to trwała zmiana nawyków żywieniowych. Coś o tym wiem, bo dwa razy wróciłam do tych samych błędów i dwa razy się korygowałam. Teraz jesteście świadkami podejścia trzeciego.

Tyle gwoli bardo długiego wstępu do meritum, którym jest.....

Zderzenie kultur kulinarnych dietującej Mamy i niedietującego Taty.
(Dziecko na razie pomińmy)

O tym jutro. Smażyłam ten wpis dość długo i teraz, kiedy Młody śpi, znowu chory, Mąż śpi, tez znowu chory, a ja pominęłam 3 posiłki z 5, obiad zjadłam na kolację, ale ratuję sumienie tym, ze zapchałam się przepysznym kalafiorem... pora pogłaskać wszystkich na dobranoc i samemu iść spać...

I trzymać kciuki za jutrzejszy dzień, obym wytrzymała z posiłkami i nie omijała żadnego, bo jednak jedzenie jest ważne :)

środa, 13 listopada 2013

Dzień 8

Waga: 79.4
Samopoczucie: zmęczona, niewyspana
Uwagi: chyba żadnych dzisiaj :)

Od wczoraj trzymam się diety ściśle i uważam na to, co jem - w sklepach tez się pilnuję, przestałam kupować odruchowo słodycze i ciastka i zwalać wszystko na Młodego - bo tu bułeczka, tu croissant, którego i tak wiem, że nie zje i będę "musiała" dokończyć... Taka mała mamina pułapka - kupujesz dla dziecka, a potem wciągasz sama i zanim się obejrzysz masz 10 kilo na plusie ;)

Zorientowałam się dzisiaj, kiedy po przeczytaniu wpisu na http://dietetykdietuje.blogspot.com/ faktycznie zaczęłam szukać tych zapalników, tych malutkich szczwanych momentów, kiedy sięgam/jem/kupuję i nie zawsze zwracam na to szczególniejszą uwagę. Oczywiście, jak jestem głodna zawsze staram się robić zakupy wg listy i omijać większość produktów, które mnie kuszą. Wiem, ze w ten sposób mogę pominąć kilka, które są mi potrzebne, ale wolę kolejnego dnia zasuwać znów do sklepu niż wydać pieniądze na słodycze. Od tamtej pory nie robię zakupów głodna. Od teraz nie kupuję słodyczy z zamiarem perfidnego zjedzenia ich synowi lub podtykania dziecku na siłę, żeby tylko mieć wymówkę, że nie chciał, to mogę zjeść.

Wczoraj porobiłam porządek na blogu, dorzuciłam sobie tło i dwa suwaczki, i już zaczyna tutaj wyglądać przytulnie :)

W sumie to jestem z siebie zadowolona, ze jednego byka już chwyciłam za rogi :)

Kolejny to mania ważenia się codziennie. Powinnam zacząć to robić raz w tygodniu. Zobaczymy ;)

wtorek, 12 listopada 2013

Dzień 7 (część 2)

Waga: -
Samopoczucie: -
Uwagi: -

Kiedy nauczyłam się jeść brązowy makaron? Też mi kiedyś skrajnie nie smakował, miał w sobie coś tak specyficznego, że nie byłam w stanie go przegryźć bez wstrętu. To było w 2008 roku, mieszkałam wtedy we Wr. z moim przedostatnim w życiu chłopakiem i tak się zdarzyło (a zdarzało się średnio  raz w miesiącu, tylko tym razem trwało to bardzo, bardzo długo), że na dwa tygodnie do wypłaty zabrakło nam kasy - jedyne, co było w domu to cebula i brązowy makaron, który mama tego chłopaka kupowała mu kilogramami. Chłopak miał w ogóle to do siebie, że potrafił przyjechać do swojej mamy na weekend i zgarnąć jej z lodówki wszystko, co mogła mu dać, z zamrażalnika, z jakichś kazamatów - i to wszystko przywoził sobie do domu, a sam miał na piwo... Uf. Stare czasy, lepiej do nich nie wracać w tym aspekcie, wracając jednak do makaronu...

Przez dwa tygodnie nie jedliśmy nic więcej, niż ten makaron pod różnymi postaciami, i cebulę i jakieś puszkowe dodatki, w ilości mikroskopijnej, potem już tylko sam makaron z cebulą. I powiem szczerze, że na początku rzucałam się na ten makaron jak walnięta - na zasadzie, że nie ma jedzenia, to trzeba zjeść jak najwięcej. I utykałam w połowie talerza. Nie byłam w stanie przejeść całej porcji. Po jakimś czasie jadłam tego makaronu coraz mniej i mniej, i najlepsze było to, że nie byłam głodna, bo ładnie długo trzymał, natomiast ja schudłam dwa kilo ;) To chudnięcie wtedy to był akurat taki bonus do całej zabawy.

Wtedy właśnie poznałam uroki brązowego makaronu. O dziwo, kilka miesięcy później próbowałam powtórzyć to danie na białym makaronie i nie dość, że musiałam brać dokładkę, nie dość, że się nie najadałam do syta, to jeszcze zrobiłam się głodna półtorej-dwie godziny później. To było dla mnie dziwne, bo przecież mówi się, że makaron to makaron, a ten brązowy jest niedobry. Guzik. Kto nie spróbował, nie wie. Fakt, że gotować go trzeba dłużej, nie rozpływa się w ustach, tylko trzeba skorzystać z zębów i ma ten niesłodki smak (tak, tak, biały makaron jet słodkawy), natomiast wiem na pewno, ze brązowy makaron jest ekonomiczniejszy w kuchni - możne kosztuje 0,50 gr więcej, ale mniej się go zjada i dłużej trzyma.

Poza tym ponoć ilość mikroelementów, które dostarcza do organizmu jest powalająca.

Chęć na wpis o brązowym makaronie wzięła się stąd, że w dzisiejszym spisie dietowym miałam spagetti, a więc makaron i sos... i bubel znalazłam u mojej dietetyczki, bo w opisie potrawy (do którego zresztą rzadko kiedy zaglądam) zostawiła ustęp do dorzucaniu całości do mięsa i duszeniu mięsa do miękkości ^______^ uśmiałam się, ale w rezultacie z potrawy wyszła właśnie cebulka duszona w pomidorach i brązowy makaron. Dorzuciłam do tego ogromnego brokuła i jak to wszystko wylądowało na talerzu - to już wiedziałam, że nie przejem. Że kolację sobie odpuszczę. Że po prostu coś zostawię. Nie zjadłam całego makaronu (80 g przed ugotowaniem), brokuła zostawiłam 1/3, wciągnęłam do końca tylko tę cebulkę z pomidorami suto zakropioną curry. Wymiękłam tak sowicie, że nie zjem kolacji, bo czuję się najedzona i - o zgrozo! - nie mam przeciążonego objętościowo żołądka.

Objętościowe przeciążenie żołądka przeszkadzało mi chyba najbardziej, kiedy tydzień temu, na pożegnanie z łakomstwem i powitanie diety, zamówiłam pizzę. Niby ta pizza była OK, ale nie mogłam się nią najeść i w rezultacie po 5 kawałku zaczęło mi rozsadzać żołądek. Miałam wrażenie, że mam tak ogromny kamień, który się nie mieści, jest okrągły i ani w dwunastnicę w dół nie pójdzie, ani przełykiem nie wróci. Męczyłam się dobrą godzinę, piłam herbatę z rumianku i przeklinałam swoje łakomstwo. Syta nie byłam. Nie najadłam się. Byłam napchana do granic, ale nie syta. Teraz jestem syta i wiem, ze od biedy jeszcze coś do żołądka mogłabym wrzucić, ale z tym uczuciem najedzenia już mi się nie chce.

Tak... uwielbiam te momenty w każdej diecie, czy to redukcyjnej, czy ciążowej, czy jakiejkolwiek, kiedy wiem, że z czystym sumieniem mogę się najeść WARTOŚCIOWYMI produktami, moje ciało mi za to podziękuje, psychika popuści pasa i wszyscy jesteśmy zadowoleni :)

Dzień 7

Waga: 79.7
Nastrój: zarobiona..
Uwagi: chcę wziąć prysznic

Jak wygląda taki typowy poranek mamy zajmującej się Potworem, czyli trzy godziny z mojego życia, od obudzenia. Aż spisywałam, bo w pewnym momencie się pogubiłam, co się kiedy działo i dlaczego.

Obudził mnie Młody o 7:00 rano, z jakimś hakiem. Noc była ciężka, bo jakimś cudem spadł z łóżka i rozbił sobie dolną wargę. Już widzę ten wzrok pielęgniary, kiedy przyjedziemy na zastrzyk... Następnie, w okolicy 7:20 Mąż wpadł, że kolega wpadnie pożyczyć samochód. Zmarła ciężko chora na białaczkę siostrzenica mojej koleżanki, a dobrej wieloletniej przyjaciółki Męża i chłopak tej dziewczyny wpada po auto. Dziecko zmarło w szpitalu we Wr., to jakieś 80 kilometrów od naszej wiochy i potrzebują auto, bo będą jeździli w te i z powrotem załatwiać formalności, odbierać matkę też dziewczyny z lotniska... jakieś cuda.

Wstałam. Młody zamknął za ojcem drzwi, ja zjadłam jakiś groszek ptysiowy z wczoraj, żeby szybciej się obudzić. Od razu zrobiłam Młodemu butlę, którą razem wypiliśmy, tzn. ja trzymałam Młodego, a Młody butelkę. Potem poszłam sobie zrobić kawy, której nie wypiłam, tylko kończyłam jakąś herbatę z imbiru stojącą od wczoraj. Raczej to nie najzdrowsze, ale na szybko się nadaje. Skoro już wylądowałam w tej kuchni - trzeba było pozmywać, bo Mąż zawalił wieczorem. Eh, znowu czeka mnie poważna rozmowa, jedna z dwóch odnośnie naczyń w tygodniu, niestety. Pościerałam blaty, wyszorowałam gary z wczorajszego obiadu, w tym czasie Młody szalał z zabawkami.

Weszłam do pokoju Męża i się przeżegnałam - w jego pokoju stoją 3 klatki z naszymi szynszylami (w sumie moimi do sprzątania, jego do kochania), oczywiście gryzonie narozrabiały w nocy i cała podłoga jest w trocinach i trzeba ja chociaż pozamiatać. W międzyczasie, łażąc boso czuję pod stopami śmieci w całym mieszkaniu na podłodze WSZĘDZIE. No nic, trzeba zrobić podłogi całe wszędzie i do czysta. oczywiście już się nie spinam i nie wściekam, ze wieczorem ta podłoga będzie wyglądać jak dziś rano, ale chociaż moje sumienie będzie czyste, ze coś zrobiłam, tak więc wstawiam ogromny gar wody na kuchenkę.

Wrzucam pranie do pralki. Ledwo robiłam ciemne, a już tyle się tego zebrało - cóż, ja Mąż zwykle na ciemno chodzimy ubrani, na czarno przeważnie, więc i bielizna, i skarpetki, i koszulki, moje, Męża, Młodego... Wybieram jasne, bo Młody zaraz wyskoczy z koszulek i skarpetek, jakieś koce i ręczniki też, nastawiam na 40 stopni. W tym czasie Młody ze cztery razy spuszcza wodę. Tłumaczę, że ja marnuje i delikatnie wyprowadzam z łazienki. uf, tym razem obeszło się bez płaczu, histerii i krzyków, kładzenia na podłodze i innych podobnych.

Szybko zamiatam, bo mój odkurzacz nie przetrzyma takiej ilości trocin i siana, prędzej się zapcha niż sobie z tym poradzi. Młodego proszę o posprzątanie swoich zabawek, niech pomaga. Nie bardzo wie, co ma zrobić, pokazuję. Częściowo sprząta zabawki, częściowo się nimi bawi. Jest mały, niech się bawi. Potem proszę go o przyniesienie zmiotki i szufelki. przyniósł zmiotkę, wraca po szufelkę, w ręku pluszowy kurczak. Bierze zmiotkę i wszystkie zamiecione na kupkę śmieci jednym zamachem roznosi znów na pokój. Krzyczę: "Nie!", ale po wczorajszej załamce i fontannie płaczu (zbił moją ulubioną filiżankę i pękłam, bo uznałam, że jestem złą matką, skoro nie potrafię przetłumaczyć własnemu dziecku, że rzucanie jedzeniem po podłodze jest złe) mam wrażenie, że piszczę jak dziewczynka.

W końcu odkurzam, szybko, po łebkach, byle ogarnąć ten klejący się do nóg syf. OK, nie jest tak źle, przecież myję podłogę co trzeci dzień, dwa razy dziennie zamiatam, ale i tak mama wrażenie, że zapuściłam chatę do granic. Znajduję jedną jasną skarpetkę, której z jakiegoś powodu nie wrzuciłam do pralki. Szlag. teraz będzie czekać taka bez kompletu do kolejnego prania, i razić samotnie na wierzchu, żebym tylko o niej nie zapomniała. Wściekła wrzucam ją do kosza, przecież nie będę trzymać brudnej skarpety na wierzchu. Zerkam na pralkę. Na wierzchu tylko dziada i baby brakuje. No nic, to później, teraz podłoga.

Biorę się za zwijanie prania z suszarki pokojowej. Uroki nowego budownictwa - kijowa wentylacja w łazience uniemożliwia suszenie prania (a fakt wynajmowania mieszkania akt zamontowania owej suszarki łazienkowej), muszę więc suszyć pranie w dużym pokoju, gdzie już są szynszyle. Więc zbieram to pranie i od razu składam, cześć chowam do szafek, bo wiem, ze jak tego nie zrobię od razu, to urosną mi góry ubrań na wierzchu, bo Mąż tego nie zrobi, a Dziecko rozniesie - chowam więc to pranie jeszcze nie odruchowo, ale już niemal, zastanawiając się, kiedy w końcu wejdzie mi to w nawyk i nie będę musiała o tym myśleć i zapominać czy przypominać sobie przy każdym sprzątaniu prania.

Lecę kończyć zmywanie, bo oczywiście znalazłam jeszcze jakieś brudne gary, a nie lubię, kiedy kubki, miseczki czy reszta sterczy w tym zlewie i woła o pomstę. Więc zmywam po raz drugi. wstawiam do czystego gara wodę na gaz, bo przecież takich plam nie da rady detergentem (czy raczej nie ma sensu), trzeba przecież wziąć gorącą wodę, wtedy zawsze schodzi i szybciej schnie, a że z kranu taka ciepła nie leci, to trzeba sobie zagotować).

Ogarniam niezaścielone łóżko Męża - jak zwykle wybiegał do pracy i zapomniał. Podnoszę kołdrę, pod spodem prześcieradło woła już o wodę i proszek - nie mam siły i czasu, jak zajmę się za pościel, to znów zawieszę sobie pół domu praniem i nie będzie się gdzie ruszyć jak przez ostatnie trzy dni. No cóż, zostawiam jak jest. Biorę laptop, sadzam Młodego na łóżku w jego pokoju i lecę myć podłogę modląc się, żeby nie stracił zainteresowania i nie zamoczył znowu jakiejś książeczki czy rączek w wodzie w płynem pod podłóg - szybko lecę cały duży pokój, wycofuję się do przedpokoju. Myć od razu? Muszę, bo mycie na raty to jakieś nieporozumienie i trwa trzy razy dłużej. Więc jadę kuchnię, przedpokój, łazienkę, zamykam się z Młodym w pokoju, przez chwilę oglądamy "Bujdy na resorach". Mam chwilę dla dziecka... Niestety, za chwilę zaczyna się szarpanina z laptopem, bo Młody chce znowu wydłubywać klawisze, nie pozwalam mu, chce zamknąć laptop i go otworzyć i tak w kółko, więc zamykam laptop na dobre i zabieram, żeby go nie uszkodził. Ten w płacz. Więc przebieram mu pieluchę, bawiąc się przy tym w łapanie nogi w skarpetkę czy inne pierdziochy w brzuch.

Podłoga bezpiecznie wyschła niezadeptana małymi stópkami, więc zbieram te dwa kubki z pokoju Młodego i idę zrobić sobie śniadanie. Jest 10:00, wg diety powinnam zjeść śniadanie o 8:00 i drugie o 11:00. Jakby było pięknie... Wertuję dietę, żeby spośród 14 dni znaleźć coś, co mogę choć trochę dostosować do wymogów ram czasowych dzisiejszego dnia. Znalazłam, dzień 5, na drugie śniadanie kanapki z twarożkiem. Młody zje, tego jestem pewna. Przygotowuję więc ten twarożek, Młody ogląda w pokoju na lapsie bajki, mam kilka minut na to przeklęte śniadanie, albo i nie, bo w pokoju co chwilę coś stuka, a ja już dwa razy wyskoczyłam z klawiszy w nowym laptopie na gwarancji i boję się, że znowu mi taki numer strzeli, więc co półtorej minuty z zegarkiem na ręku zaglądam do pokoju - nie że się boję, tylko ze co chwilę coś stuka i uderza.

W końcu robię kanapki, podaję, Młody bierze swoją kanapkę i połowę serka zjada, kawałek rozsmarowuje po laptopie, resztę do dzioba. Część serka z dzioba ląduje na podłodze. Pufa, na której siedzi Młody i kawałek podłogi dookoła zjadły serek razem z dzieckiem. po co ja tę podłogę myłam... Nawet pół godziny czysta nie wytrzymała...

A to dopiero 10:15 :)

Musze jeszcze pochować ubrania w pokoju syna, pościelić swoje i jego łóżko, sprzątnąć gary po śniadaniu, wyszorować wiadro po odpadach bio, którym nie będę zbierać, bo wynoszenie 4 worów śmieci i dziecko w tym wszystkim mnie przerasta, zbieram tylko papier i plastik, posprzątać w łazience na pralce, poprzepychać wszystkie zlewy "Kterem", bo kiepsko już te odpływy działają. Dać szczurom pić i jeść. Pojechać na zastrzyk z dzieckiem. Przechwycić Piotra, który przyjedzie odebrać auto. Zrobić obiad dla siebie, dziecka i Męża. Powinnam jeszcze posprzątać w lodówce. Mam nowy ruch pojami do wyuczenia, ale na to potrzebuję godziny i nie wiem, kiedy znajdę takową. Niezacerowane skarpetki czekają na stole od tygodnia, a nie chcę wyciągać igieł przy Młodym, żeby znowu nie płakał i nie histeryzował, że nie chce mu dać igły do ręki. Muszę wyszorować blat kuchenki, bo zalałam czymś i już się przypaliło. Ogarnąć materiały na kapę dla koleżanki, bo leża na wierzchu i straszą. Wybrać książkę na Gwiazdkę dla Mamy mojej, bo zostawiła spis. powinnam jeszcze zrobić porządek w przedpokoju, bo regał pęka w szwach. Zanieść buty do szewca, moje jedyne jesienne, bo się rozlatują.

I w międzyczasie zabawiać i przebierać chore Młode, które ciągle chce na ręce, a po obiedzie się nie odkleja...

Dopiero robiąc ten wpis wypiłam kawę, Młody siedzi mi na kolanach. Zaraz znowu w kurs.

Muszę w tym całym rozgardiaszu pamiętać jeszcze o diecie i o tym, że 120 g gruszki równa się 100 g jabłka, 100 g twarogu to 80 g tofu czy na odwrót... nie wiem.

Jest 11:00, koniec czasu dla siebie, idziemy dalej w kurs.

Tak wygląda część dnia Mamy zajmującej się Dzieckiem i będącej na Diecie. Nie pracuję, chyba że dorywczo i czasami mam zlecenia, które mogę zrobić w domu, a to i tak, kiedy Młody śpi. A ponoć niepracujące mamuśki mają tyle wolnego czasu...

poniedziałek, 11 listopada 2013

Dzień 6

Waga: 80.1
Samopoczucie: Lekki dół, ale po obiedzie raczej przejdzie.
Uwagi: Syn światłojad szaleje

Powinnam zmienić nazwę tego bloga na "Matka się odchudza", bo inaczej nie będę w pełni szczera. Fakt jest taki, że zapłaciłam 160 zł za dietę, trzy razy musiałam się pojawić u dietetyczki na ważeniu, mierzeniu, przeliczaniu i w ogóle pogadance o tym, ile to ja ukrytego cukru i węglowodanów w diecie nie jem - żeby teraz znowu powtarzać te same błędy, czyli:

wstać rano i :

szybko zjeść jakieś śniadanie - jakiekolwiek, czy to będzie czekolada, krakers, ziemniaki z wczoraj czy kawałek placka selerowego - i w długą na chatę;
potem jakaś szybka przegryzka, bo jestem głodna.
potem siedzę głodna do obiadu albo i idę spać z dzieckiem chorym moim...
...i kończę ten maraton obiadem w porze kolacji, z pominięciem obiadu oczywiście i innych posiłków, które powinnam zjeść, żeby utrzymać spalanie na równym poziomie.

A potem w nocy dogryzam resztki z obiadu dziecka, bo szkoda wyrzucić.

Generalnie powinnam wyrzucić, ale szkoda. Może powinnam chować, ale często kończy się to w ten sposób, że albo nie robię z tego nic i wyrzucam, albo Młody dziubnie drugie tyle co poprzedniego dnia i też muszę wyrzucić. Jakkolwiek by na to nie patrzeć - żarcie do kosza, albo do mojego brzucha, a brzuchol rośnie.

Powinnam się pozbyć tego nawyku, ale łatwo mówić - i osobom, które nie mają dzieci i tym, które łatwą ręką wywalają jedzenie do kosza.

Dzisiaj jestem na siebie zła, bo wczoraj po całym dniu zapieprzania po mieszkaniu (oczywiście nie jadłam, bo po co) poszłam spać, wstałam o 15:30 i poszłam robić obiad, który zakończył się o 18:00 - a ja oczywiście nie spojrzałam na listę od dietetyczki, ze placki selerowo-owsiane miały być na drugie śniadanie, tylko radośnie strzeliłam je sobie na obiadokolację. Mądra ja :/

Kiedy byłam na pierwszej takiej prawdziwej diecie w swoim życiu - a była to dieta ciążowa - miałam po przeliczane wszystko i poukładany jadłospis taki, że mózg stawał, co chwilę coś. Nie dojadałam wszystkiego, bo nie byłam w stanie, natomiast dopóki się diety trzymałam nie przytyłam więcej niż wymagała tego norma. Potem zachciało mi się słodyczy i poszło - cztery kilo na plusie. I tak nie wiele, ale dokładając kolejne 4-5 kilo po fajkach już mamy spora sumkę, prawda? Wtedy nie było mi aż tak trudno utrzymać się w ryzach, bo zjadałam ponad 2200 kcal dziennie, a teraz? 1590 kcal i zdarza się, ze chodzę głodna, ale jakoś tak warzywa za bardzo mnie w zęby kują, żeby sobie je pojadać pomiędzy, a powinnam, bo zdrowe.

Czasami się zastanawiam, jak to jest, że niektórzy ludzie potrafią schudnąć po 60 kilogramów, po 100 kilogramów, a ja z durnymi 10 kilo nie potrafię sobie od czerwca poradzić? Przecież powinnam się cieszyć, ze to tylko 10 kilo, a nie 20, 30 czy 120. Ale widać za mało ważę i nie jestem zagrożona jakimś poważnym schorzeniem, dlatego się za siebie nie biorę. Zwykle człowiek przystawiony do muru zaczyna się sobą interesować, a ja niestety należę do tych, którym nie przeszkadza te 5-10 kilo... Chwila, przeszkadza mi, ale nie na aż takim poziomie, żeby wystarczyło mi motywacji na dłużej. I to ciągłe pilnowanie się z dojadaniem po dziecku to już w ogóle ciężka, ciężka próba...

Wydaje mi się, że każda matka ma podobnie - chce coś ze sobą zrobić, ale jakoś tak w natłoku innych spraw w domu to się rozmywa, godziny posiłków umykają i wszystko traci sens. Bo ścieram marchew na tarce, a tu dziecko przynosi kocyk, za chwilę jakąś zabawkę, odwracam się na chwilę, al ten już z nosem w lodówce - dam coś z tej lodówki, to kręci głową, że już nie chce... Oszaleć można czasami i gdzie w tym wszystkim jeszcze dieta? Muszę na nią wygospodarować choć trochę czasu... i chęci. Niestety, moja dieta nie zazębia się z nawykami mojego męża.

I kolejna kwestia - ja na diecie, a Mąż? Przecież nie na diecie. W ciąży miałam łatwiej, bo Męża nie było w domu całymi dniami, siedział i walił dwa etaty w robocie, a ja sobie mogłam dietować ile wlezie. Tym bardziej, że jadamy całkowicie różnie, całkowicie inaczej... Ja lubię brązową mąkę, on ją wyczuwa na kilometr i każe wyrzucać. Ja lubię otręby pszenne, ten ich nie lubi. Ja wolę brązowe ryże i makarony, ten białe, tylko w twarożkach z dodatkami się zazębiamy, ale ile razy ja mam ten twarożek w diecie? Tym bardziej, że on by ten twarożek chciał rano, a ja mam go zwykle wieczorem.

Placki owsiane? gryzą go w zęby. Zupę krem a i owsem, zje, ale dla niego to nie obiad, tylko przystawka - i kiedy ja po zupie jestem napchana po gardło, ten marudzi, że głodny. Ja zjem makaron z pestkami, jego orzechy, słonecznik i siemię lniane gryzie zatyka, staje ością w gardle, nie dale się przełknąć, ba, nawet jak gryzie to przednimi zębami, żeby tylko język smaku nie poczuł. Znajome? I dietuj sobie tutaj człowieku...

Aha, kasza też go odstręcza - -widzi ją i się krzywi na kilometr. Niestety.

I w tym wszystkim, między Dzieckiem Światłojadem i Mężem śmieciojadem jestem ja w kuchni, gotująca i zajmująca się wszystkim.

Czasami pozwalam sobie na ten luksus, że siedzę w kuchni i gotuję cały dzień, ale kiedy ostatnio siedziałam i szyłam pojki wstążkowe na trening - a szyłam je pierwszy raz - zajęło mi to czas między 13:00 a 21:00, wcześniej byłam z Młodym u lekarza, więc przez cały dzień wypiłam hektolitry kawy i cappucchino, kilka chrupek kukurydzianych, jakąś kanapkę, jakąś bułkę z Lidla i dopiero wieczorem późnym obiad. I wybiło 80 kilo na wadze...

Mobilizacja? Oj, przydała by się. jakakolwiek :(

sobota, 9 listopada 2013

Dzień 4

Waga: 78.5
Samopoczucie: trochę zmęczona
Uwagi: ciąg słodyczowy mija....

Zawsze mnie fascynowało, jak to jest, że pierwszego dnia miesiączki mam zawsze ogromny brzuch, wyglądam na 6 miesiąc ciąży i ważę kosmiczne ilości, a kolejnego dnia już jest inaczej...

Na razie nie mam siły się tym zajmować...

Chyba jednak się od Młodego zaraziłam, bo ciągle mnie gardło boli. Młody chory, nic nie je, średnio się czuje, Mąż też chory, jeszcze ja się jakoś tam trzymam, och, cóż. Szprycuję się herbatką z korzenia imbiru, z cytryną, i jakoś do przodu.

Dzisiaj się tylko tej mojej diety nie trzymałam. Teściowa przyniosła batonik, odmówiłam - i udało mi się go nie zjeść. Mąż wczoraj pił Coca-Colę - wytrzymałam i na noc sobie odpuściłam, napiłam się 200 ml rano, po śniadaniu... a potem moja mama zrobiła Młodemu zastrzyk, zostawiłam chłopów w domu i w kurs zakupy porobić o jakiejś ludzkiej porze. Oczywiście ominęłam daw ważniejsze posiłki, zjadłam obiad kombinowany, bo do placków owsiano-warzywnych dorzuciłam kaszy... i wyszło coś, co mnie zatkało i kolacji już chyba nie zjem.

Niby uważam na to, co jem, ale czasami przy małym dziecku trudno mi się utrzymać w ryzach - a tu ciasteczko, tu pomidorek, jakaś bułeczka, tym bardziej, że Młody przez tydzień praktycznie nic nie jadł i schudł dużo, bo jakieś pół kilo, może nieco więcej. Pchałam w niego cokolwiek, byleby tylko zjadł. I zjadł, na szczęście, od wczoraj na lekach zaczął i pić, i jeść - za to ja z nerwów znów zaczęłam rano jeść słodycze - słaba, słaba moja wola... trzeba nad nią popracować.

Generalnie robiłam ostatnio rachunek sumienia - co kupowałam kiedyś, a co kupowałam dziś do domu do jedzenia - i tak prawdę powiedziawszy różnica jest diametralna. Kiedyś szłam do sklepu i kupowałam same jogurty z dodatkami, gotowe serki, gotowe twarożki, zupki chińskie i przegryzki, pasztety już gotowe... Teraz niemal wszystkie serki robię sama, zamiast masła jem pestki, tylko warzywa mi nie wchodzą tak, jakbym tego chciała - ale wiem, ze jak się pół życia jadło niesmacznie przygotowane i podane warzywa - to i wchodzić nie będą. Dziękuję jednak Opatrzności, że przekonałam się do kasz i innych im pochodnych.

W domu moich rodziców z kasz zawsze była na stole gryczana palona - tylko i wyłacznie - polana wodnistym mięsnym sosem, bez surówki, bez czegokolwiek. Nienawidziłam kaszy tak długo, dopóki nie zaszłam w ciążę i nie zachciało mi się krupniku - a myślałam, że krupnik jest na gryczanej. Okazało się, że moja mama zawsze robiła krupnik na jęczmiennej, potem spróbowałam jaglanej (nie smakuje mi), a potem już się potoczyło :) Teraz jęczmienną jem dość często, ostatnio odkryłam pęczak i jest fajnie.

Ciężko jest się przekonać do jedzenia czegoś, choćby nie wiem, jak zdrowe było - jeżeli jest się do tego uprzedzonym. Wystarczy jednak dobry przepis i trochę chęci, żeby jednak spróbować :)

piątek, 8 listopada 2013

Dzień 3

Waga: 79.4
Samopoczucie: kiepskie
Uwagi: pierwszy dzień miesiączki

Patrząc na tę moją wagę dzisiaj już się ucieszyłam, ze dieta zaczyna przynosić rezultaty w tak krótkim czasie. Pierwszego dnia ważyłam 80.5 kilograma i byłam totalnie ociężała, obiad i kolacja powodowały takie nieprzyjemne uczucie naciągania w okolicach talii i bioder -co u mnie jest zawsze oznaka tego, ze zaczynam przybierać na wadze, i nie pomyliłam się. Zawsze zaczynam panikować, kiedy waga przekracza 80 kilogramów, jakby to była granica "normalności", a kiedy waga zaczyna pokazywać te dwa brzuszki z przodu zaczynam panikować - bo wiem, że zaraz znów będę ważyć 90 kilo i znów będę płakać po nocach. Mąż oczywiście słowa mi nie powie i twardo zaprzecza, jakobym wyglądała źle, znajomi tez mnie usprawiedliwiają, że przecież "jestem po ciąży". Tylko że ja tego tak nie widzę. Przecież nie będę się ciągle tą ciążą usprawiedliwiać, czemu mam zrzucać swoje kilogramy na dziecko, co? Jak idę z wózkiem czy dzieckiem w nosidle - OK, mam przy sobie swoją wymówkę; ale kiedy idę na trening i widzę siebie cała odbita w lustrze, mam ochotę zapaść się pod ziemię. Nadwaga u innych osób mi nie przeszkadza, naprawdę! Moja siostra waży 120 kilo i nie przeszkadza mi jej waga - może dlatego, że rzadko kiedy zwracam uwagę na takie bzdety u innych - zadbana kobieta, nawet gdy waży 120 kilo jest piękna (o niezadbanych się nie wypowiem, bez urazy, włosy zawsze powinno mieć się czas umyć...). Natomiast moje postrzeganie siebie jest całkowicie inne od tego, co widzę w lustrze. Żyję tymi pięknymi wakacjami, kiedy poznałam mojego męża i pamiętam, że wtedy ważyłam mniej jak 70 kilo - i było mi z tą wagą... lekko... przyjemnie... zgrabnie... w sensie, że ja się czułam zgrabnie :)

Więc podjęłam walkę z kilogramami po raz kolejny. Nie chcę do końca życia mieć nadwagi - bo nie jest ona duża! oczywiście, 10 kilo zgubić jest ciężej niż 60 kilo - serio, głupie zasady psychologii - i ja jestem na to najlepszym dowodem.

Odchudzam się.

Oczywiście, nauczyłam się już na kilku błędach.
Łykałam Slim Fast.
Głodziłam się.
Byłam trzy razy na diecie kapuścianej.
Stosowałam MŻ - "Mniej Żreć".

Wynikiem było zawsze albo jo-jo, albo jak w przypadku diety kapuścianej - uszkodzenie metabolizmu w taki sposób, że i dwa lata po zakończeniu tej diety nie mogłam ani schudnąć, ani przytyć - a trwała tylko tydzień!

Więc, kiedy już się nauczyłam na błędach, poszłam do dietetyczki, z prośbą o fachową poradę.
...i od razu sprostowanie - do dietetyczki po studiach wyższych, z tytułem naukowym - a nie panienki po kilku kursach. Do dietetyczki, która zawodowo leczy ludzi dietą. A nie do NaturHausa, gdzie buli się tysiące dla efektu jo-jo. Efekt jo-jo mogę sobie zaserwować sama w domu dziękuję. Do dietetyczki, która wzięła pod uwagę cały mój tryb życia i tak dostosowała dietę do mojej osoby, żebym jadła smacznie, przyjemnie, kolorowo i TANIO. No bo powiedzmy sobie wprost - jeżeli miałabym wydawać 500 zł co miesiąc tylko po to, żeby zgubić te 10 kilo.... 2 500 zł za zrzucenie paru kilogramów trochę mnie przerasta finansowo, a firmy typu NaturHaus własnie coś takiego gwarantują. Ile ja słyszałam od ludzi, ile kasy wybulili do tych instytucji, a kilogramy wróciły....


Mam 14 dni diety, tylko dla mnie, specjalnie dla mnie. Mam tam pierogi, mam kaszę, ryż, mam moje kochane biszkopty i serki z powalającą ilością zieleniny. Mam sałatki. Mam placki warzywne i placki jajeczne. Mam zupy. I mam poprzeliczane zapotrzebowanie energetyczne, białko, węglowodany i mikroelementy, więc mam pewność, że po kilku miesiącach stosowania diety nie dochrapię się niedoborów, wypadających włosów, rozdwojonych paznokci i popękanych kącików ust - co to to nie!



Jednocześnie też podjęłam walkę ze słodyczami.
O tym napiszę później, bo to całkowicie osobna historia :)

Ktoś chudnie ze mną? Zapraszam!

Dzień 1

Cześć. Nazywam się Kamila.
Jestem mamą małego półtorarocznego synka i żoną wspaniałego człowieka.
Posiadam wspaniałą rodzinę... i nadprogramowe 10 kilo, których za nic w świecie nie mogę się pozbyć.

Fakt, kilogramy po rzuceniu palenia i po ciąży nie znikają ot tak sobie, a przynajmniej nie u mnie, a nie jestem osobą, która katuje się na siłowni jeszcze w połogu, głodzi się czy biega na długie, długie dystanse. Nie lubię.

Lubię robić inne rzeczy. Teraz uczę się machać pojami, za jakiś czas przyjdzie moje hula-hoop i mam nadzieję, że nauczę się na nim kilku sztuczek.

... i niestety, z tych nieco gorszych stron - jestem uzależniona od cukru - tego prostego cukru pododawanego do wszystkich przetworzonych rzeczy, zupek w proszku, sosów sałatkowych, herbaty, batonów....

Z jednej strony zakładam bloga, żeby się zmobilizować do trzymania diety, z drugiej, żeby dzielić się swoimi przemyśleniami na temat przetworzonego jedzenia, co do którego wmawia się nam, że jest zdrowe, a wcale tak nie jest.

Dopiero kiedy moja waga sięgnęła 90 kilo uświadomiłam sobie, że trochę coś nie tak się ze mną dzieje... Teraz ważę 80 kilo. Mój cel to 70 kilogramów, czyli ważyć tyle, co przed ciążą.

Wg diety, którą mam zamiar trzymać aż do osiągnięcia mojej wymarzonej wagi mam chudnąć po 3 kilogramy na miesiąc, więc w okolicach lutego powinniśmy się pożegnać.

Zobaczymy co z tego wyjdzie, trzymajcie kciuki, zaczynamy!!!