Mój dziennik kilogramowy

LilySlim Weight charts LilySlim Weight charts

niedziela, 20 grudnia 2015

Co mnie przeraża w Świętach

Jak każda osoba "walcząca" z waga (jak ja nienawidzę tego sformułowania) Święta kojarzą mi się z niepohamowanym obżarstwem w imię społecznego konformizmu.

No co.... u mnie w domu rodzinnym było tak, że najpierw szykowało się tonę jedzenia, potem to wszystko jadło na wieczór 24 grudnia, pojem dojadało resztki do drugiego dnia świąt, albo i dłużej, ciast było stanowczo ponad miarę.... wszyscy byli ociężali, wszystkich bolał brzuch. Odchorowywało się do Nowego Roku. Moim zdaniem - porażka.

Te tony ciast, w ciul jedzenia..... po co. Jak zamieszkałam z moim chłopem i miałam jeszcze zakodowane w głowie, ze jedzenia ma być dużo, faktycznie, szykowałam i tydzień przed świętami krokiety i inne, z ogromnym brzuchem ciążowym.... urobiona po pachy, z bolącymi nogami, odmawiająca posłuszeństwa miednicą.... a chłop palcem nie kiwnął. I po co? teraz się zastanawiam, po co, skoro i tak krokietów jadł 6 i koniec, pierogi mroziłam i wyciągałam nawet w sierpniu kolejnego roku..... Po co?

Teraz poluzowałam sobie nieco jadłospis i waga już pokazała 75 kilo..... Chociaż na dniach powinnam dostać miesiączki, więc raczej to normalne. Od dwóch dni pilnuję jadłospisu Agnieszki, ale mam wrażenie, ze moje uzależnienie od słodyczy jest wystawione na poważną próbę.

Jak się nie ma małego dziecka i się dogada z mężem/partnerem, ze słodycze się chowa albo nie kupuje, to jeszcze pół biedy. Moje dziecko obwiesiło sobie choinkę pralinkami i lizakami, czekolada leży wszędzie, dziś rozbebeszył 4 jaja niespodzianki, które dostał od znajomej mojej - czekoladę z jednego zjadł, resztę kazał schować. Wszędzie na wierzchu są cukierki i ciasteczka. Ile razy ja się złapałam na odpakowywaniu cukierka z papierka - w ostatniej chwili zakręcałam papierek na powrót.

Normalnie jak narkoman na głodzie!

Nie dość tego.

Przy stole Wigilijnym jest też "obowiązek" spróbowania wszystkiego i zrobienia sobie w żołądku armagedonu. Jak nie spróbujesz - na pewno ktoś się obrazi. Jak powiesz, że jesteś na diecie, to cię wyśmieją, że "są święta, to wolno". Takie kuźwa społeczne przyzwolenie na objadanie się jak świnia. Potem to samo będzie na Wielkanoc i na każde inne społeczne święto. Jak rozumiem "kiedyś", kiedy te święta się tworzyły, na przednówku ludzie potrafili z głodu na wsiach umrzeć, bo nie było co jeść, ale teraz idzie się do sklepu w lutym i można sobie kupić truskawki - więc po co robić sobie z żołądka śmietnik? PO CO - ja pytam?

Dla mnie to taki sam bezsens jak "obowiązek" kupowania prezentu. jestem z raczej biednego domu i pewnym momencie nie stać nas było na kupowanie prezentów. Były one fajne, ale nie było nas na nie stać, więc po prostu ich nie było. Zawsze liczyłam na to, że jednak jakiś prezent pod choinką będzie, ale często zdarzało się, że były to tylko czekoladki za 5 zł z wsuniętą pod folię kąteczka z imieniem. Pamiętam to do tej pory - z jednej strony takie rozczarowanie, ze to tylko czekoladki (wtedy za 3 zł z jakiegoś stoiska pod sklepem), a z drugiej strony zafascynowanie - jak tata wsunął tam tę karteczkę bez naruszania folii???

Prezenty świąteczne obrzydziła mi teściowa. Nie dość, ze mąż zawsze dostałam tandetne materiały promocyjne ze sklepu, to jeszcze dopychała mu paczkę jakimiś przeterminowanymi słodyczami i jakimiś gratami ze sklepu wszystko po 5 zł - nie ważne, czy potrzebne czy nie, zwykle niepotrzebne, ważne, żeby było tego dużo.

W zeszłym roku dowaliła taką paczkę dla mojego chłopa i ówczesnego chłopaka swojej córki, że w końcu któryś spytał, czy to przypadkiem nie jest paczka dla Kuby. Nie chcę wyliczać, co tam było, ale skoro Kuba ma 3 lata, a ofiara osoba 26, to może sobie wyobrazić, co mogło się tam znaleźć.

Do tego teściowa będzie gapić się w talerze kto co je i które ona zrobiła. A potem obowiązkowo trzeba będzie jeść tort. Ciężki, tłusty i słodki. Do mdłości. Tort bezowy.... Czasami mam odruch wymiotny, jak na niego patrzę, jest taki słodki do omdlenia.....



Takie to będą święta ...

Przerażające....

Jak co roku ...


sobota, 19 grudnia 2015

Powoli, powoli, do przodu - i trochę o mojej teściowej

Obiecałam sobie, że będę sobie tego bloga pisać w miarę systematycznie, żeby ktoś, kto tu trafi wiedział, jak to się zmienia w człowieku - jego podejście, jego wgląd, jego nastawienie do życia i do siebie podczas zmian. Zmiany zawsze są przemodelowujące nie tylko ciało, ale też ducha :)

U mnie to czasami z górki, czasami pod górkę. Teraz chwilowo jest pod górkę - ot, zrobiłam naleśniki i mi się ich chce je zjeść, ale wiem, że w jadłospisie na dziś ich nie mam. Mam je dopiero jutro - pod warunkiem, że mąż mi jakieś zostawi po nocnej wyżerce. Dziecko siedzi wcina naleśniki z miodem. Ja siedzę i się oblizuję. Ślinka mi cieknie! ale jestem twarda, nie dam się. Stara, się już od dziś trzymać jadłospisu, bo ostatni tydzień pofolgowałam sobie strasznie, co zresztą poczułam po sobie i widzę po wykresie.

Do tego powoli, powoli zbliża mi się okres, więc też obie się ociężała i taka niezbyt zadowolona, słodycze mnie ciągną.....

I chyba najbardziej to się boję kolejnych świąt spędzonych z teściową. Straszne babsko, serio. Nie dość, że traktuje ludzi jak licealistów, sama zachowuje się jak podlotek (to już zostawię bez komentarza), to jeszcze za wszelka cenę chce się z mną zaprzyjaźnić, a ja jej nie trawię. Byłam z jej powodu w szpitalu na zagrożeniu (tak mi ciśnienie podniosła).

Ostatnio jak byłam odebrać Młodego od niej wyciągnęłam komórkę od razu wywaliła z tekstem: "NOWA???", jak przyszłam po dziecko drugi dzień pod rząd i włosy od czapki inaczej mi się ułożyły walnęła na cały niosący echem korytarz: "WŁOSY ŚCIĘŁAŚ????". Jak pytam o coś syna, nie dopuszcza go do głosu i odpowiada za niego.... MASAKRA.

Boję się tego, że jak zobaczy, ze schudłam, zaraz się zacznie atakowanie mnie z gratulacjami, dopytywaniem i wpychaniem ciast. A ja nie chce się tej kobiecie z niczego tłumaczyć. Kiedy płacze, że jest gruba, ale minipączki z cukierni ma codziennie, słodkie bułeczki i kruche ciasteczka, wciska je mnie, a potem płacze, że kurtkę musiała kupić większą, bo się nie mieści.

Pcha mi słodycze w dziecko, na co nie mam wpływu, bo już się tak wycwaniła, że jak ja przychodzę, to chowa te słodycze.

Kiedyś miałam taką sytuację, że przyszłam po Młodego - tak ze dwa lata, czy z ponad rok temu....? Jeszcze wtedy nie pracowałam. To było któreś moje podeście do diety. Ja w próg po Młodego, a ta do mnie z talerzem słodkich bułeczek, rogalików i nimi pączków. Mówię jej, ze jestem na diecie. "Przecież jednego możesz wziąć". Jestem na diecie. Nie po to płaciłam za dietę 200 zł, żeby teraz jeść słodycze. "To weźmiesz na później." Nie chcę. "To weźmiesz dla Młodego." NIE CHCĘ. Młody się zdenerwował, wywrócił się i uderzył, a ta stoi z tym talerzem i się gapi, bo mini pączki sa ważniejsze. "Dawać i prosić to nadto! Złośliwa jesteś, wiesz?" Odwróciła się na pięcie i wyszła do kuchni.

Kopara mi opadła, zabrałam dziecko i wyszłam.

Takie to moje życie z teściową i takie to moje święta będą......

piątek, 11 grudnia 2015

Leń - słów kilka o "kupnych" dietach

Dostałam lenia jak 150. Miałam zajechany weekend, przez cały poniedziałek nic nie jadłam, potem konkretnie nie dojadałam, a teraz dopiero zaczynam wchodzić na właściwe tory z jedzeniem. Może dzisiejszy/jutrzejszy dzień będę miała zaliczony na zielono (o tym zaliczaniu na zielono kiedyś Wam napiszę).
Waga stoi, z czego się cieszę, bo w środę pokazała 73 kilogramy, a to moim zdaniem stanowczo za szybko. Powolutku... zaczynam się pilnować, żeby jednak wytrwać do końca i przebrnąć jeszcze te 6 kilogramów. I wtedy będę mogła sobie zacząć ćwiczyć. Jeszcze kilka kilogramów muszę stracić.
Nie wierzyłam kiedyś, że przebrnę tę połowę - że aż tak daleko zajdę. Dla mnie to dużo. Wiem - ludzie chudną i po 40 kilo - i to są wyczyny i genialna wola! A ja miałam taki problem z zaakceptowanie siebie i tych kilogramów, tak mi mój wygląd przeszkadzał, ale nie przypuszczałam, że dobrnę aż tutaj, aż tutaj! Ja wiem, że to jeszcze nie koniec, ale już jest fajnie!

Jestem w wadze sprzed ciąży! 75 kilogramów to waga, którą osiągnęłam tuż przed ciążą po pozbyciu się nałogu Coca-Coli. Teraz chciałabym się pozbyć tego brzuszka i dojść do wagi ze studiów - tych 70-71 kilogramów, a potem do 68-65 kilogramów, czyli do mojej wymarzonej wagi idealnej. Mam nadzieję, że każdy, kto to czyta cieszy się razem ze mną. Chodzę od jakiegoś czasu w skowronkach, patrzę w lustro i chociaż wiem, ze to jeszcze nie jest to, co chciałabym osiągnąć, to i tak się cieszę z efektów. gdyby nie problemy w pracy, chodziłabym zachwycona, naładowana endorfinami pod sufit!
Najlepsza sytuacja spotkała mnie dzisiaj: kiedyś wieki temu, na wakacjach opowiadałam jednej pani zdobiącej o mojej koleżance, która jest dietetykiem. Poprosiła o numer, ale puściła wiadomość mimo uszu. Laska z więcej jak nadwagą. Dzisiaj przybiega do mnie i się pyta, gdzie mnie wsiorbało - że niknę w oczach, że jeszcze trochę, a będą mnie szukać! I pyta, co robię. Mówię, że dietę mam. Tą od dietetyczki? Tak. A czy ona chce numer? Chce! Więc na szybkiego napisałam numer i przyniosłam na karteczce.
Tak to jest, że wygląd człowieka jest jest jego najlepsza wizytówką. Ja mogłabym rozdawać ulotki Agnieszki na lewo i prawo - wiem, że jest specjalistą, jakich mało i dba o swoich klientów. Fajne jest też to, że ludzie pytają i mogę im polecić konkretny sposób.

A co do lenia.... siedzę sobie na panelach dyskusyjnych dotyczących odchudzania i jak tylko pada pytanie, kto się odchudza i w jaki sposób - i kiedy mówię, że poszłam do dietetyka - większość ludzi zachowuje się jakby zeszło z nich powietrze i opadają im ręce, jakby chcieli powiedzieć "Acha... to ja się tu niczego nie dowiem...." i są zawiedzeni.
Ja nigdy nie ukrywałam, że poszłam na skróty. Są ludzie, którzy odchudzają się na własną rękę. Są ludzie, którzy sami sobie opracowują jadłospisy. Są ludzie, którzy potrafią to zrobić. Ja do takich osób nie należę. Jasię gubię w momencie, kiedy mam przeliczyć białka i tłuszcze na kalorie. Ja się boję, że czegoś nie dopatrzę czy o czymś zapomnę. Nie jestem na tyle obeznana z tematem, żeby się sama odchudzić. Nie mam na tyle zaufania we własne umiejętności, żeby sobie samemu w tej kwestii zaufać. Wolałam iść do specjalisty.
Czasami odnoszę wrażenie, że ludzie traktuję taką politykę trochę z przymrużeniem oka - ot, specjalista ułożył, a Ty od siebie nic nie dałaś. Dałam. Mam za sobą 7 nieudanych prób rozpoczęcia tej konkretnej diety - planu żywieniowego. 7 prób. 7 razy zaczynałam i nie udawało mi się utrzymać własnego postanowienia wystarczająco długo. To, że dieta jest na półce, ze wisi na tablicy korkowej, to, ze wiem co i kiedy jeść - nie oznacza 100% sukcesu. Dietetyk się za mnie nie odchudza!
O tak, zdecydowanie jest mi łatwiej, bo nie muszę pamiętać o tabelach kalorycznych, przeliczać białka i zastanawiać się, czy aby żelaza i witaminy C mam wystarczające ilości, czy nie demineralizuję sobie kości. Z jednej strony mam łatwiej, z drugiej - czy tak czy tak muszę się pilnować, muszę pamiętać o tym, żeby zjeść o danej godzinie; żeby nie dojadać po dziecku; żeby nie ulegać mężowskim pokusom, który do mojej diety nie zagląda i częstuje mnie pierogami o 21:00.
Czasami dziwnie się czuję, kiedy ktoś słyszy o tym, że straciłam 8 kilo, robi dychy i się zachwyca, kiedy słyszy, że tylko dietą, zaczyna zazdrościć, ale kiedy dowiaduje się, że zapłaciłam za jadłospis 200 zł - odchodzi z kwitkiem, rozczarowany. 
200 zł to ja miesięcznie wydaję na fajki. Zapłaciłam 200 zł za to, żeby się pozbyć 16 kilogramów! Jak tak czasami pomyślę "ile ja bym dała, żeby schudnąć" to tak mi się wydaje, że 200 zł to praktycznie jak za darmo. Nie chodzę do jakichś NH czy pań po kursiku. Moja dietetyk to pani po studiach wyższych, która wie, co robi. Nie bule po 100 zł tygodniowo za kolejne kilka dni diety, która wysysa mi portfel i jest do kitu. Zapłaciłam 200 zł za to, żeby spojrzeć w lustro i nie płakać, żeby poczuć się dobre.
200 zł. 200 zł to ja potrafiłam wydać miesięcznie na słodycze! Na czekoladki, paluszki, jogurciki, cudawianki, których zadaniem było poprawić mi humor. Na lody, ciastka i inne pierdoły, które tylko rozpychały mi dupę. Jak tak policzę, że te 200 zł już mi się ze 3 razy zwróciło - przecież już zaraz będą 3 miesiące jak nie jem słodyczy, nie kupuję słodyczy, jestem wolna od słodyczowego nałogu.
200 zł to kupa kasy, ale w pewnym momencie miałam już dość gderania "Ile ja bym dała, żeby....." Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że dałam 200 zł, swój czas, swoje zaangażowanie, swoją uwagę.... i 50 zł za dwie nowe pary spodni kupione  lumpie, bo stare wisiały mi na dupie już po miesiącu czasu. 
Czasami lepiej jest odżałować te 200 zł na porządną parę butów, żeby mieć na kilka sezonów. Czasami też dobrze jest odżałować te 200 zł na coś, co da nam długofalowe korzyści.

A tych, co sobie sami robią jadłospisy redukcyjne podziwiam, szanuję i wskazuję innym za wzór. Szkoda tylko, że ludzi o mniejszych w tym zakresie umiejętnościach zbywa się machnięciem ręki.

wtorek, 8 grudnia 2015

No i po bilansie :)

Pojechałam do tej mojej koleżanki dietetyczki na bilans
Byłam na nogach 36 godzin i pracowałam ciężko po 12-14 godzin cały weekend. Dojechałam się tak, że prawie zemdlałam w pracy w poniedziałek. i w takim stanie pojechałam na bilans - nieprzytomna, zdenerwowana i nieprzytomna. Przespałam się pół godziny w aucie i u tej mojej koleżanki godzinkę na kanapie, kiedy znajoma z pracy była na badaniu i ustalaniu diety. Nie pamiętam za dużo z tej całej wizyty. Wiem tylko, że poszłam do gabinetu i się zmierzyłam, potem rozmawiałyśmy... wszystko ze zmęczeni jak przez mgłę.

Analizator składu masy ciała pokazał 74 kilogramy!

74 kilogamy

Matko, kiedy ja ostatni raz tyle ważyłam? Nie pamiętam. Dawno temu :) BARDZO dawno temu :)
Dowiedziałam się, że przede mną jeszcze 6 kilo i stop, nie ma sensu dla mnie chudnąć więcej, bo będę już w dozwolonej normie. Moje BMI już jest w dozwolonej normie, w górnych granicach, ale już w normie. Moje kości ważą tyle, ile powinny ważyć w tym wieku. Mój wiek metaboliczny to 47 lat.... eh, tutaj trochę lipa, ale jest to spowodowane ilością tłuszczu.
UWAGA - poziom tłuszczu trzewnego spadł mi z 5 na 4! Kolejny sukces :) Tak bardzo mi na tym zależało - i proszę! Zaleciła mi moja pani dietetyk kochana, żebym schudła jeszcze z 6 kilogramów i przejdę na dietę stabilizującą, a potem już mi tylko rozpisze zalecenia i będę sobie mogła dobierać jedzonko jak tylko mi się podoba - oczywiście w granicach normy i z rozsądkiem.

Cieszę się - patrzę na te wykresy i wiem, że za mną spory kawałek - 8 kilogramów! A przede mną już tylko 6 do zrzucenia. I czuję się lepiej, i powyginać się mogę jak chciałam, i porozciągać, i lepiej mi się oddycha... I łatwiej mi z niektórymi rzeczami. Łatwiej mi się przytulić do J. Łatwiej mi się zwinąć w kuleczkę. Od jakichś 2-3 tygodni czuję już swoje żebra.
Taka pierdółka - mam żebra i jestem w stanie je poczuć <3 Ja wiem, że to takie nico, jak kwestia ładnie wystających obojczyków, ale dla  mnie - znaczy bardzo dużo!
Do moich wymarzonych 65 kilo juz tylko rzut beretem :)

sobota, 5 grudnia 2015

Od kiedy się odchudzam, czyli moja wagowa historia w pigułce

Ło matko, zleciało. Do dietetyczki umawiałam się ładne dwa tygodnie temu, a tu - to już-już, zaraz. Zaraz śmignie mi kolejny weekend, zarobiony akordem, a potem co? A potem się dowiem, jak to de facto wygląda...
Wczoraj byłam na występie tańca ognia. No, przecież. Występowałam, co by nie było. W rozmiarze 42! Kupiłam tydzień temu przymałe spodenki 42, z których mi się nieco wylewało, a wczoraj do występu były akurat. 42. Mam obecnie wagę sprzed ciąży!
Gwoli wyjaśnienia, moje "przeżycia wagowe" wyglądały dość specyficznie.
Jak skończyłam liceum ważyłam ponad 74 kilo. Nie pamiętam dokładnie ile, ale jakoś tak się to układało. Jak poszłam na studia waga sięgnęła 71 kilogramów. Potem po trzech latach zamieszkałam na kilka miesięcy we Wro, z moim ówczesnym partnerem. Trochę się nie dojadało, więc waga pokazała i 70 kilo, ale nigdy nie zeszła niżej. Życie układa się różnie, więc mój ówczesny wyjechał do pracy za granicę, a ja wróciła do mamy do W. Szukałam pracy kilka miesięcy, w końcu złapałam się do pracy w Kobierzycach. Waga mnie wtedy nie interesowała, raczej ciągłe krwawienie z nosa podczas kataru, pomimo dobrych wyników morfologii i prób wątrobowych.
Na wiosnę kolejnego roku stwierdziłam, że czas coś pozmieniać - to było w okolicach kwietnia. Stwierdziłam, że musze w końcu stracić te kilka kilo, a nie marudzić, ze jestem gruba. Trochę mnie zmotywowała koleżanka z pracy, więc zaczęłam konkretnie, zmiana sposobu jedzenia, zielona herbata do szklanej butelki, plasterki na wyszczuplenie z kofeiną (czy coś dawały oprócz efektu placebo, nie wiem do tej pory...) i rozciąganie. Rozciągałam się namiętnie, po dwa razy dziennie. Waga poszła w dół do 68 kilo. I teraz uwaga - wtedy przy wadze 68 kilo weszłam w rozmiar 38! Masakra, nigdy nie wbiłam się w nic poniżej 40, a tu taka niespodzianka! Czułam się pięknie, byłam pewna siebie. Ponieważ mój facet zjechał z zagranicy na weekend i wyszło na jaw, że doprawia mi rogi, więc zostawiłam go w cholerę.
W tym czasie właśnie ta moja "przyjaciółka" szpil mi nawtykała o zapadniętym brzuchu, obsesji etc.
Potem "ta sama przyjaciółka", jak tylko się rozeszłam z moim ówczesnym zadzwoniła do mnie spytać, co ja odpierdalam i że mam to odkręcić, bo to kiepski żart jest, że ja się rozchodzę z M. Olałam ją wtedy, ale nie podobało mi się, że wpycha nos w cudzy związek, zresztą nie pierwszy raz.
A potem pojawił się J. <3
Zaczął się starać, zaczął o mnie zabiegać.
Rzuciłam palenie i się zaczęło picie coca-coli. Z rozmiaru 38 znów wskoczyłam w 42, a zaraz potem zaczęło być przymałe. Na 44 jeszcze nie miałam obwodu, ale jakby byl rozmiar 43, to pewnie byłby idealny.
Waga pokazała 75, czyli tyle, co teraz. Przestałam pić Coca-Colę, kiedy pokazała 77. Odstawienie spowodowało zejście do 75, ale to już był koniec, waga nie drgnęła. Odchudzałam się potem jakąś tygodniową dieta kapuścianą. Pierwszy raz dała radę, a kolejne trzy razy już nie było efektu. Uszkodziłam metabolizm.
A roz później zaszłam w ciążę.
Jestem wegetarianką od 17 lat. Ta moja "przyjaciółka" suszyła mi głowę, że jak nie zacznę jeść mięsa, to dziecko się urodzi chore, chrome, pokręcone, z niedorozwojem, obniżoną odpornością i innymi tego typu ułomnościami. Dostawałam szału! Potrafiła mi kupić i przywieźć mięso, wsadzić do lodówki i kazać zjeść. Ja nie wie, czemu ją znosiłam. W rezultacie umówiłam się do znajomej, która jest dietetykiem, właśnie do Agnieszki Podgórskiej. Prosiłam ją o dietę wegetariańską dla ciężarnej. I tak musiałam schylić kark i zgodzić się na jakiegoś tuńczyka (jednak mięcho....), ale starałam się omijać te dni i korzystać z nich jak najrzadziej.
Do porodu poszłam w wadze 92 kilogramy.
Po porodzie waga pokazała 82, potem 78, ale już w sierpniu zaskoczyła do 85 kilo. Płakałam, płakałam długo i gorzko, kiedy wróciłam z wakacji, przymierzyłam zawsze za dużą sukienkę i była na mnie dobra, a potem zobaczyłam, ile mi pokazała waga. Płakałam bardzo.
Kolejnego roku Agnieszka zrobiła mi dietę, potem ja poprawiła, ale wytrzymałam na niej miesiąc, efektów nie było, podjadałam, dałam sobie na wstrzymanie. Potem już moje zapiski można mniej więcej przeczytać, wtedy przy którejś nieudanej próbie zaczynałam tę dietę na nowo i znów na nowo, kilka razy. Założyłam bloga, żeby trzymać to wszystko w jednym miejscu. Jakoś tak zaczynałam tę dietę, rezygnowałam.... różnie to było. Waga pokazywała 78-79 przy rozmiarze 44.
W lutym 2014 roku dostałam od męża hula hop <3 (<3 dla hula, <3 dla męża), a rok później poszłam do pracy. W pracy z powodu stresu najpierw schudłam do 76 kilo, a potem odrobiłam do 82. Nie zwracałam na to uwagi, bo byłam tak zarobiona i tak zdenerwowana, ze na zmianę spałam i płakałam.
W końcu w październiku tego roku zaczęłam konkretnie coś ze sobą robić - no i można to sobie czytać na bieżąco.
Tak to u mnie wygląda.
Dziś waga pokazała 75,8 kg.
Jak na przemęczony niedospany tydzień i wczorajszy wykańczający pokaz - nie jest źle. Dzisiaj w diecie placki owsiane ze słonecznikiem <3, gulasz z fasolki szparagowej <3, kanapki z mozarellą <3
I 300 worków do uszycia.......

czwartek, 3 grudnia 2015

Kupiłam hantle.

Tak chodzą ludzie dzisiaj po pracy i mnie pytają: czy ja mniejsze ciuchy już kupuję? ile schudłam? gdzie mnie wsiorbało? jak ja to zrobiłam?
Wiem, założyłam już węższe spodnie, wbiłam się z rozmiar 42, waga spadła i pokazuje już 75 kilogramów, a ja patrzę w lustro i nic nie widzę. Serio, nie widzę. Wiem, że inni widzą, ja nie.
Jakoś tak dziwnie to wygląda z mojej perspektywy.
Jakiś czas temu dostałam gorset od koleżanki z grupy tańca ognia. Dostałam go w ciul czasu temu. Miałam wtedy o wiele większy obwód i końce nawet się nie stykały. teraz jestem w stanie go zapiąć. Nadal jest obcisły - nie dopasowany, tylko fest obcisły, ale jestem w stanie go zapiąć na wszystkie haftki. Fakt, jeszcze kilka kilo brakuje to tego, żeby wyglądać w nim fajnie, ale to tylko kilka kilo.
Będę naprawdę mega szczęśliwa, kiedy w końcu pozbędę się brzucha z przodu. Wiele lat temu starałam się o to długo w i wytrwale i prawie mi się udało.
Wydaje mi się, że tym razem tez już widzę - może niekoniecznie światełko w tunelu - ale rozjaśnienie, że do kwietnia, może maja będę miała taki brzuch, jak należy - w miarę płaski na poziomie klatki piersiowej, lekko wystający na dole może być, byleby nie był przyklejonym klockiem, którego nie zamaskuję niczym.....
Mam taką cichą nadzieję, że dam radę. Chcę dać radę. Chciałabym bardzo.
Kupiłam sobie też hantelki. Takie dwa po 15 kilo. Na Święta.

poniedziałek, 30 listopada 2015

A za kilka dni bilans.

Mam wrażenie, że czasami traktuje to moje odchudzanie jak licealista czytający nieskończenie nudną lekturę.  Nie zwracam uwagi na bohaterów, fabułę, akcje czy cokolwiek innego - tylko liczy, ile jeszcze zostało mu stron tego chłamu. Ja też liczę - mam wielkie odliczanie. Kiedy widzę jak co poniektóre dziewczyny zamieszczają zdjęcia wagi z 6 z przodu dochodzi do mnie, że jestem... ogromna. Startowałam z wagą 82. Dzisiaj waga pokazała mi 76 kilo. Jeszcze co najmniej 10 kilo przede mną. Jeszcze co najmniej 4 rozmiary przede mną.
I powinnam się cieszyć! Te wszystkie lachony, które się wyszczupliły prowadza takie fajne pozytywne blogi - a ja z siebie wylewam treść natury wszelakiej i z deka smutnej, depresyjnej i w ogóle dołującej. Sama się dołuję, jak to czasami czytam, i tylko czekam, aż będzie mnie już mniej... Chciałabym już to wszystko kończyć... Nie wiem, czasami ludzie tak fajnie reagują na zmiany, cieszą się, zamieszczają motywujące wpisy i w ogóle confetti. A ja co - pokazuje mi waga za dużo - źle. Pokazuje mi waga mnie - źle. Pokazuje mi waga COKOLWIEK - źle. Ciągle jest mi źle. Normalnie palnąć sobie w łeb to mało.

A na dodatek dostałam jedno ze zdjęć z wesela z 24 października:


Taa, to ja.... Taa.... chodząca deprecha, nie ma co. 

Jedyna rzecz mnie pociesza - co kilogram zbliżam się do celu <3

niedziela, 29 listopada 2015

Chmikowanie zaczyna się w sklepie (i znów rzecz o słodyczach)

Kiedyś byłam weganką przez miesiąc. Wegetarianką jestem od 17 lat.
Mój epizod z dietą wegańską skończył się przytyciem 2 kilogramów (dużo smażonego, słabe zbilansowanie posiłków). Epizod był dla mnie o tyle istotny, że nauczyłam się omijać niektóre działy.
Zauważyliście, że dział z pieczywem jest na szarym końcu sklepu (wyjątkiem jest chyba tylko Biedronka i Lidl), a pierwsze alejki, w które się wchodzi, to dział z alkoholem i słodyczami? U mnie, w W. Tesco jest urządzone właśnie w ten sposób. Jak chcę się dostać na dział jakichś strączków muszę się przekopać przez 3 alejki słodyczy i 1 alejkę słodkich napojów. Tak, słodkich napojów - czyli wód smakowych. Woda smakowa to bezbarwny słodzony napój. WODA nie ma składu. Omijam wody smakowe od chwili, kiedy przez przypadek zobaczyłam, że mają skład. To tak jakby pisać o składzie jabłka czy ogórka na opakowaniu. Podejrzane, co?
Niektóre działy po prostu omijam szerokim łukiem. Będąc weganką (przez cały mega długaśny miesiąc) omijałam działy nabiałowe, słodyczowe, mięsne, rybne itd. Nauczyłam się szperać po składach - i przekonać się o tym, ze serio weganie mają czasami tylko kilka produktów na krzyż do kupienia z "gotowców", a zbilansowany posiłek są w stanie przygotować. Do tej pory zostało mi w menu moje ukochane danie - kasza jęczmienna lub pęczak, ugotowana soczewica, sos pomidorowy na mące żytniej i garść kiełków - najlepiej rzodkiewki czy cebulki. Niebo w gębie!
Wracając do tematu - kompulsywne kupowanie zaczyna się już w sklepie. Jeżeli mąż mój staje przez półką z chrupkami i mówię mu, żeby brał sobie, co chce, to mogę być pewna, że weźmie sobie ze 4 duże telewizyjne paczki Lay'sów albo inne chrupki. Będzie je jadł dwa tygodnie, ale zje wszystkie. Jeżeli idziemy do sklepu na jakieś większe zakupy, nawet z listą, zawsze znajdzie się w naszym koszyku coś, czego nie planowaliśmy - uroki dużych sklepów. Najlepiej było to widoczne w momencie, kiedy jeszcze kupowaliśmy słodycze. J. ponoć słodyczy nie jada, bo nie lubi słodkiego.... ale jak widzi czekoladki miętowe z Wawelu to już mu się światopogląd zmienia :) Ja uwielbiałam balony, ciastka, czekoladę... potrafiliśmy we dwoje wziąć nawet i 8 tabliczek, i jeszcze jakieś ciastka, i chrupki, i paluszki, i wszystko szło w tydzień-dwa. Tak, mój nie jedzący słodycz mąż wciągał ze mną czekoladę i ciastka.
teraz Agnieszka poucinała mi wszystkie ekscesy tego typu - przepraszam, zostawiła mi jeden dzień, kiedy przysługuje mi 5 biszkoptów. Taki dzień mam 1 na 14 ułożonych dni i bynajmniej nie jest on moim ulubionym. Ostatnio braki słodyczowe tak się dały mężowi we znaki, że kupił sobie całe opakowanie pastylek czekoladowych o smaku wiśniowym... i całe opakowanie zjadł prawie że sam. Z kilkoma sztukami pomógł mu Młody. Ostatnio tez chciał kupić czekoladę, ale powiedziałam w sklepie kilka uszczypliwych słów (kiedy jesteśmy w markecie dłużej jak pół godziny zaczynam się denerwować, irytować itd.) Ostatnio do domu przynosi słodzone napoje i chrupki. Okazało się, że moja mania chomikowania nauczyła go, że niektóre działy zaczęły istnieć (ze słodyczami) i trudno mu się od tego uwolnić. Z drugiej strony - przyzwyczaił się do tego, że słodycze zawsze w domu są i można sobie coś "skubnąć" od pożerającej dwulitrową paczkę lodów w ciągu tygodnia żony.
Nauczyłam męża brania słodyczy do koszyka w sklepie, i teraz trochę mam za swoje. Wiem natomiast, że na każdych zakupach oszczędzamy około 30-40 złotych, które normalnie poszły by na same słodkości.
Kolejna rzecz - gotowce. Już jakiś czas temu mąż mi powiedział, że nie chce chodzić na zakupy głodny, bo kupuje za dużo gotowców do zjedzenia na już. Czyli tego wysoko przetworzonego gówna, które rozpycha żołądek, skleja jelita, powoduje zaparcia albo biegunki i od którego tyje się w najbardziej niezdrowy z możliwych sposobów.
Mąż potrafił wziąć tyle gotowców to spółki ze mną, że jedliśmy je potem przez 4-5 dni. Mrożone warzywa na patelnię, pizze, pyzy, mrożone pierogi, mrożone makarony z sosem (takie gotowe dania), jakieś kupne sałatki, po których zawsze czułam się jakbym miała kamień w żołądku..... Teraz już nie mamy takiego problemu, bo. 1. Żonie nie wolno, a on nie będzie jadł tego sam, 2. żona mu nie zrobi, więc nie weźmie, bo jemu nie będzie się chciało, 3. Żona omija ten dział, więc nic nie kusi. Kupujemy całkowicie inne rzeczy.
Już teraz jest tak, że niektóre działy dla mnie zaczęły istnieć - np. działy z mięsem, ale zawsze ochrzaniam męża, że mięsa nie powinno się kupować w markecie (mój mąż i dziecko jedzą mięso, ale układ mamy taki, że góra 1-2 razy w tygodniu, z czego ten 1 raz to musi być ryba).

Czasami lepiej jest usunąć ze swojego światopoglądu niektóre działy sklepowe. Bardzo ułatwia to życie i zmianę sposobu myślenia. Na diecie wegańskiej potrafiłam spędzić i pół godziny na dziale słodyczy, szukając słodyczy wegańskich. Niby weganizm taki zdrowy (co ja gadam, niby wegetarianizm taki zdrowy), a tu taki kwiatek, że co poniektóre gówna wcina się dalej.... Nie kupuje też "na zaś", z myślą, że jak już schudnę, to sobie zjem. Nie patrzę też na półki z nostalgią, że jak już schudnę, to sobie kupię i będę to wcinać. Nie. Nie brakuje mi tych rzeczy ani w kuchni, ani na talerzu, ani w żołądku. Serio. Dużo gotuję sama i jest mi z tym dobrze - czasami trochę ciężko, prawda, ale czuję się lepiej. Wiem, kiedy jestem syta. Wiem, kiedy coś jest słodkie.To takie małe słodkie pierdółki, których nie można wyłapać, kiedy człowiek jest otyły (leptynooporność? tak to się nazywało?) i kiedy jada wysoko przetworzone żarcie (niektóre związki chemiczne mają działanie blokujące uczucie sytości).
Chomikowanie, które przy niezdrowym trybie jedzenia wypracowałam sobie w sklepach niestety dalej za mną pokutuje. Nadal kupuje ponad miarę.
Teraz zbliża się Boże Narodzenie i będzie to nieco inne Boże Narodzenie i nieco inna Wigilia, bo prawdopodobnie spędzimy ją w domu. Muszę zatem dobre zaplanować menu. U mnie w domu zawsze waliło się całego jedzenia tony, a potem dojadało pozostałości i 3-4 dni później.... powoli uczę się od tego odchodzić, na rzecz mniejszej ilości np krokietów. Nie 40 a tylko 8-10. Podobnie z pierogami z soczewicą - nie 30, tylko góra 10-12. Na temat ciast - nie 4 blachy, tylko jedna albo dwie keksówki, i to nie z całego przepisu, tylko z 1/2 do 2/3 zalecanych produktów. Chce żyć nieco inaczej, więc tez muszę zacząć inaczej myśleć, wiele rzeczy odpuszczać i szykować/kupować/gromadzić mniej, w sposób bardziej przemyślany. Od tego chyba się zaczyna.

sobota, 28 listopada 2015

Chomikowanie

Mój problem to po części chomikowanie. Kupuję i chomikuję dużo rzeczy - może nie tyle, co mąż, ale i tak dużo. Włóczki, materiały - jak zaczynam się czymś interesować dostaję okropne BUM, zbieram wszystko, co znajdę na ten temat. Po jakimś czasie mi przechodzi - albo i nie.

Podobnie mam z jedzeniem.

Agnieszka rozpisała mi dietę i zaczęły przy niej wychodzić niektóre moje niedociągnięcia w prowadzeniu kuchni czy regularności posiłków. Dziecko posiłków regularnie nie jada.... Albo nie chce, albo ja zapominam, a on nigdy nie jest głodny.... Kupuję tez i chomikuję jedzenie, żeby za jakiś czas je wyrzucić. Tez tak macie? Kupujecie coś z zamiarem zjedzenia, a potem się nagle (po tygodniu-dwóch) okazuje, że produkt już jest po terminie albo zepsuty - i do śmieci.... dopiero przy diecie Agnieszki zorientowałam się, że na wpół pusta lodówka to jednak dobry patent. Mnie nie ciągnie to różnych cudów, mam pewność, że jem świeże jedzenie itd.

Ostatnio weszłam do szafki kuchennej posprawdzać, co mam z suchych rzeczy,Znalazłam 4 paczki kaszy, 3 paczki różnych typów ryżu, makarony, mąki....czekoladowe płatki śniadaniowe.... Nie przypuszczałam, że tyle rzeczy można mieć pochomikowanych i o nich zapomnieć! W moim przypadku jedzenie to coś kompulsywnego z jednej strony, z drugiej to coś, do czego średnio przywiązuję wagę - chcę jeść byle szybko i dużo i małym nakładem energii..... Największy błąd, jaki można zrobić. Musze się jeszcze tyle nauczyć, że bywa to czasami przytłaczające.

Mam zamiar dać sobie spokój z zakupami dopóki nie opróżnię szafki w kuchni z tych wszystkich kasz, makaronów i innych pochowanych cudów. Szkoda wyrzucać, jak się przeterminuje. Musze też wziąć pod uwagę, że jadam relatywnie mniej, niż wcześniej. Znaczy - z jednej strony więcej, bo częściej. Z drugiej strony - mniej na raz. To mi trochę wywraca światopogląd.

Mam deadline, kiedy to moja pani dietetyk postawi mnie na analizatorze skład masy ciała i dowiem się, ile i czego zgubiłam, czego nabrałam, a co straciłam.

7 grudnia

będę miała wykonany drugi pomiar, po równych 2 miesiącach trzymania diety redukcyjnej. W końcu się dowiem, ile faktycznie straciłam tłuszczu i ile roboty jeszcze przede mną. Dzisiaj w sklepie chciałam sobie kupić spodnie do występów. Robimy pokaz na Barbórkę na Starej Kopalni w W. i już wiem, że będzie w ciul zimno, więc jakieś dłuższe spodnie czy jakaś bluzka z długim rękawem by się nadała. Wzięłam spodnie z wieszaka, które obliczałam, że będą na mnie ciasnawe. Jedna para była nietrafiona (38 i biodrówki, ble), a kolejne dwie wróciły ze mną do domu. Zdecydowałam się na nie, bo cała reszta spodni jakie posiadam jest w rozmiarze 44. Usłyszałam ostatnio taki tekst od mojej szefowej, że jestem taką inspiracją - jak widzi mój tyłek w powyciąganych, za dużych spodniach, to aż jej się chce trenować. Z jednej strony miło mi się zrobiło. Z drugiej strony.... tyłek w powyciąganych, za dużych spodniach za estetycznym widokiem nie jest.... więc, żeby już nikt po mnie nie jechał, kupiłam sobie dwie pary spodni i mam zamiar nosić je całą zimę. Może po świętach jeszcze sobie coś kupię, ale to się zobaczy, czy będzie potrzebne. Jakbym miała pasujące na mnie spodnie w szafie, nawet stare, może nie musiałabym ich kupować, ale jednak okazało się, że powywalałam dużo ubrań z czasów, kiedy nosiłam 40-42.

Chciałabym już mieć cały proces chudnięcia za sobą. Już chce ważyć te 65 kilo. Waga rano pokazała 74 kg, teraz już 76. powinna pokazać 66. Ja już chcę ważyć te 64 kilo! Przede mną jeszcze dużo, dużo pracy i czasu, ale przysięgam, zrzucić 5 kilo na samej diecie - bez ćwiczeń - i mieć taki efekt jak powtórna możliwość założenia na siebie rozmiaru 42.... prawie się popłakałam ze szczęścia, z niedowierzania, że znów mogę założyć na siebie spodnie, które będą na mnie dobrze leżeć i nie będę musiała upychać brzucha, i nie muszę szukać 44 i płakać, że jestem szeroka. Ciężko...

Wyleczyłam się już ze stawiania sobie terminów na efekty, w sensie, że "powinnam schudnąć do tego-a-tego dnia". Nie, już się z tego wyleczyłam, żadnego chudnięcia "do wakacji", "do urodzin" czy "do urlopu". Jestem jednak ciekawa, jaką wartość pokaże mi waga na moje urodziny 25 kwietnia. 

środa, 25 listopada 2015

Czasami opadam z sił

Blog kiedyś obliczałam na pozytywny, że będzie miał w sobie energię, motywację, power do wszystkiego, a robi się z tego jedna wielka deprecha.
Siedzę, jest późny wieczór, prawie północ. Waga, wredna pipa jedna, pokazuje 78 kilo.
Dzisiaj stwierdziłam też, ze mam dość. Mam dość liczenia, kontrolowania, sprawdzania ile zjadłam, czy aby proporcje się zgadzają i inne takie. Zjadłam sobie trzy wysoko przetworzone kuleczki ziemniaczane i pałeczkę czekoladową ważącą 5 gram. Powiem szczerze, że mam to w nosie. Ostatni cheat meal miałam 3 tygodnie temu, a dzisiaj po prostu miałam ochotę sobie pozwolić na coś innego.
Nie wiem czemu waga stanęła i nie chce drgnąć. Potrafi pokazać nawet więcej z dnia na dzień. Zresztą mój LilySlim mówi sam za siebie.....
Nie wiem, z czym to się wiąże.
Powiem też szczerze, że mam już ochotę mieć to za sobą - już być chudsza o te 10 kilo i już mieć to za sobą - ale przede mną jeszcze sporo pracy i sporo pilnowania... I do tej pory nie wiem, jak szybko będę miała wyniki z analizatora składu masy ciała. Wydaje mi się, że poleciały te 4-5 kilo i stop - i koniec - i już nic się nie rusza.
Piję wody tyle, ile należy. Jem wg rozpisanego zapotrzebowania. Może trochę nie dosypiam, ale ciężki okres teraz u mnie - praca i akord. Waga stoi. Chociaż ta jedna by mnie podniosła na duchu. Moje spodnie najpierw się zrobiły za duże, a potem wszystko się zatrzymało. Takie momenty dobijają mnie najbardziej. Nie mam do zrzucenia 50 kilogramów - mam do zrzucenia jeszcze 10 kilo? Moja waga docelowa to 65 kilo - czyli łącznie jeszcze 12 kilogramów, a ja już-już-już mam przestoje.
Mam taką cichą nadzieję, że stanę jutro na wadze i zobaczę to 76. Mam nadzieję.

Przypuszczam, że takich momentów będzie jeszcze więcej, wszystko będzie zależało, czy dam rade je przetrwać.

Nie będę owijać w bawełnę, że chudniecie (szczególnie, jak się ma powbijane do głowy obrazy tłuszczu jako tarczy, za którą możesz schować swoje wrażliwe "ja") to nie taka prosta sprawa. Czasami na stronach i na blogach widać, że ludzie się cieszą, że "jest moc", że "poćwiczone", wszyscy są szczęśliwi etc. To chyba tylko część osób tak ma. Część przechodzi przez to ciężej, targają nimi niepewności, brak wiary we własne siły - i żadne zapewnienia tego nie zmienią. To  jest coś takiego, co trzeba sobie w głowie poukładać, żeby pójść dalej. Można się nauczyć jak jeść, żeby nie przytyć, ale trzeba tez się nauczyć jak żyć i jak myśleć, żeby znów się za tą swoją tarcza nie schować.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Waga - wredna mała pipa

Jak co poniedziałek, weszłam z samego rana na wagę. Po porannym siku, przed śniadaniem, prawie że tuż po obudzeniu. postawiłam ją standardowo, na kafelku w przedpokoju, żeby była na równej powierzchni.

Pokazała 77,8 kg.

Wróciłam z pracy 10 godzin później i waga pokazała 76,8 kg.

Powinnam się trzymać swoich wytycznych i potulnie wpisać do tabelki na górze mój dzisiejszy ranny wynik. Wynik, który powie, że nic nie schudłam. Wynik mówiący o tym, że kilogramy nie poleciały. A wiem, że poleciały, bo chociażby ugrania mi to pokazują. Zaufać pipie?

Mam ochotę poczekać do jutra i sprawdzić wynik jutro rano, porównać, ale obiecałam sobie, że będę uczciwie, bez owijania w bawełnę, wpisywać wszystkie wyniki jak leci, czy dobre, czy złe. Nie wiem czemu w zeszłą środę małpa pokazała mi 75,5? Może na zachętę? Może dlatego, że byłam przed okresem? Może dlatego, że jestem z deka obsesyjna na punkcie wagi? Jak patrzę na schemat z 2013 to sprawdzałam wagę co drugi dzień. Na dobre mi to nie wyszło....

Niech będzie. Wpiszę dzisiejszy wynik do tabelki. Jestem uczciwa wobec siebie, nawet, jeżeli waga pokazuje coś, z czym się nie zgadzam. Na ciężkość ciała składa się wiele czynników.

Cały czas liczę na to, że pojadę do Agnieszki i będę tam miała jak krowie na rowie, że traciłam 6 kg w wagi i 3-4 kg tłuszczu i że wskaźnik tłuszczyku trzewnego spadł.... Trzymajcie kciuki.

niedziela, 22 listopada 2015

Wspomnień czar

U mnie powoli.

Dostałam okres - organizm zmagazynował wodę - znów czuję się ogromna, jak meduza wyciągnięta na gorącą suchą plażę - niekomfortowo. Poniedziałkowe ważenie będzie miało powalające wyniki - biorąc pod uwagę, że brzuch mi się nieźle od tego okresu zaokrąglił.

Do tego ostatnie dwa dni z dietą były takie średnie, w sobotę wypadły mi dwa posiłki z powodu treningu na pojach, potem dziś mi się pospało, poćwiczyło i nie do końca zjadłam to, co mam w diecie - miałam zjeść samą zupę jarzynową, a zagryzłam naleśnikiem i warzywami z 50 g sera feta. Sobie to uargumentowałam tym, że poćwiczyłam z ciężarkiem i nie chcę sobie zjeść mięśni, ale moja wiedza na temat żywienia jest tak słaba, że chyba sobie po prostu usprawiedliwiam rozluźnienie w normie żywieniowej. Boję się tego, bo mam zakodowanych wiele kiepskich nawyków i boję się do nich wrócić. W teorii oczywiście wszystko się wie, ale w praktyce..... eh, szkoda słów....

Nakręciłam filmik na początku tego miesiąca i z powodu kilku wyników na wadze muszę go opublikować, porobiłam też zdjęcia aktualnego mojego brzucha - jako taki mały dokument a propo tego, jak wyglądają postępy w odchudzaniu się z tłuszczu. Pasek gdzieś tam na dole pokazuje mi, że prowadzę bloga już dwa lata - i nie chcę być uważana za bota albo coś sponsorowanego. Już kilka razy widziałam takie cuda i czytałam o takim naciąganiu - kupowaniu zdjęć i podobne cuda. Czasami też niektóre blogi są po prostu fingowane.

Chciałabym to wszystko pozamieszczać tutaj, ale obecnie siada mi przeglądarka za przeglądarką, pousuwałam z komputera wszystko co mogłam i ciągle systemowi brakuje miejsca na dysku. Musiałam zassać jakiegoś wirusa i nie jestem w stanie normalnie funkcjonować - co chwilę się włącza jakiś instalator czegoś dziwnego, czego nie idzie zidentyfikować, co chwilę przeglądarka i system się resetują z powodu za małej ilości miejsca na dysku - porażka jakaś. Nawet przez FB z koleżanką nie mogę spokojnie porozmawiać, bo wszystko mi siada. Dzisiaj mąż robi mi reinstalkę systemu i mam nadzieję, że tym razem wszystko będzie działać jak powinno.

Mam nauczkę, żeby nie zasysać za dużej ilości wzorów z Ravelry...... Ile tam darmówek..... ale pewnie też pełno wirusów :(

piątek, 20 listopada 2015

Kupiłam cztery litry Coca-Coli.

Mam też zamiar wzmiankowaną Colę zużyć. Podobno świetnie ściąga rdzę, a hantle mojego męża wymagają konkretnego odrdzewiania. Mam zamiar włożyć je do michy i zalać Colą na cała noc. Najlepiej tak, żeby mąż nie patrzył.

Już mi się usłyszało, że tej Coli to trochę szkoda na wylanie do zlewu... ta... a zdrowia nie szkoda. Jak rzuciłam palenie w 2010 roku uzależniłam się od Coca-Coli. Potrafiłam wypić nawet 2 litry dziennie. W pewnym momencie była dla mnie tak słodka, ze rozcieńczałam ja wodą i... piłam dalej. Masakra.

I tak przez pół roku, z buta przytyłam 7 kilo w miesiąc. Nie dałam rady całkowicie wyleczyć się z nałogu.

Teraz ze zmienionym schematem żywieniowym mam do niej inne podejście - nie ciągnie mnie do niej fizycznie - psychicznie może tak, ale nie fizycznie. Już mnie nie skręca na sam jej zapach. Całe szczęście, że mąż wychodzi na wieczór - wyleję cała Colę do miski i przynajmniej nie będzie mi płakał.

Porobię tez zdjęcia, ciekawa jestem efektu końcowego.

niedziela, 15 listopada 2015

A dzisiaj....

... waga pokazała 76 kg. Czekam na poniedziałkowe ważenie i wpiszę wartość do tabelki na górze.

piątek, 13 listopada 2015

Mój punkt zapalny

Jak tak sobie przeglądałam blogi i vblogi o odchudzaniu, motywacjach itd. trafiłam na to, że każda z osób, która zaczynała gubić kilogramy miała punkt zapalny - taki moment, kiedy nagle coś z tyłu głowy zaskoczyło, że już pora coś ze sobą zrobić. Czasami była to kwestia po prostu wstania rano i stwierdzenia: "Od dzisiaj działam". Dla innych była to kwestia jakiegoś postanowienia etc. W każdym razie coś przelało czarę i puściło koło w ruch.
U mnie było podobnie, inaczej - po mojemu.

Uwielbiam zwijać się w kulkę, podciągać kolana pod brodę - wszystko, co powoduje, że wszystkie moje kończyny są blisko tułowia. Jak czytam, to najlepiej z podkulonymi nogami, jak robię zdjęcia w pracy, to w kucki. Odstający twardy brzuch mi w tym po prostu przeszkadza.
Czasami moja niedyspozycja żołądkowa, związana z brakiem woreczka i refluksem, powoduje, ze mój brzuch robi się twardy, sztywny. Jak tyję - nabieram tych dodatkowych kilogramów wody przed okresem, to wszystko skupia się w górnej partii brzucha. Dolna partia brzucha potrzebuje więcej czasu, żeby się "zaokrąglić", a pierwsze oznaki zatrzymywania wody, tycia czy puchnięcia od niedyspozycji pojawiają mi się w górnej partii brzucha.
Kiedyś przyszłam do pracy i byłam spuchnięta na brzuchu. Coś musiałam zjeść nie tak przez weekend, już nie pamiętam, co to było. W każdym razie standardowo siadłam sobie na krzesełku i chciałam sobie przybrać taką niedbałą pozycję komputerowca, ze skrzywionym kręgosłupem i podwinąć nogi.
Nie mogłam.
Miałam wrażenie, ze pod skórą mam sztywną poduszkę, o którą się opieram. Brzuch miałam twardy na całej długości i szerokości jak deska, nie chciał się zgiąć wpół, nie mogłam kucnąć do robienia zdjęć, a jak już to zrobiłam, to momentalnie poczułam uderzenie gorąca, bo podskoczyło mi ciśnienie. Miałam wrażenie, że z przodu ktoś przybandażował mi dechę i że to na niej opieram klatkę piersiową i uda.
I fizycznie mnie to bolało.
przeszło samo po kilku dniach, ale - chociaż minęło ju,z kilka miesięcy - do tej pory wyraźnie pamiętam to uczucie, kiedy twój własny tłuszcz zaczyna Ci bardzo przeszkadzać, nie możesz przyjąć pozycji, jaka jest dla ciebie wygodna. Kiedy twój własny brzuch zaczyna być dla ciebie jak drewniany usztywniający cię na praktycznie całej długości, mięśnie chcą się poruszać, kości proszą o "porozciąganie" się, powyginanie w różne strony, a Ty nie możesz tego zrobić, bo twoje własne ciało ci na to nie pozwala.
Wtedy bardzo się przestraszyłam. Przestraszyłam się tej nieporadności, tego małego zakresu ruchu - i tego, że usztywniła mnie moja własna nadwaga, że brzuch aż do połowy klatki piersiowej był zamknięty jakby w drewnianym gorsecie.
Powiedziałam - nie, nie chcę tak. Wygrzebałam dietę od Agnieszki.
Przysięgam, że do tej pory, jak o tym myślę, to chce mi się płakać. Wiem, że to trywialne, ale ja się poczułam jakby uwięziona nie w swoim ciele, tylko w tych sztywnych tłuszczowych, napuchniętych, twardych ścianach. Nie wiem, jaką musiałam mieć minę w pracy, pewnie wymowną, bo E. nic nie skomentowała. Bardzo się przestraszyłam. nawet teraz, kiedy to opisuje po prostu się boję. To jest taki silny wewnętrzny lęk, którego nie mogę rozgryźć ani dojść do tego, co tak naprawdę leży u jego podstaw.

To tak to się zaczęło u mnie.

środa, 11 listopada 2015

Sprawdzony wspomagacz odchudzania

Znalazłam zajebisty specyfik w realny sposób pomagający stracić zbędne kilogramy.

Serio, to nie ściema. Fakt faktem, trochę trzeba zapłacić za pakiet startowy - jakieś 200-250 zł, ale to w sumie taka inwestycja jednorazowa. Suplementy diety są pospolite i można je kupić niemal w każdym sklepie.

Jedyny szkopuł w tym, że trzeba tego pilnować i łykać do 5 razy dziennie. Rzadziej nie można, częściej też nie, bo nie będzie efektu. I jak się dawkę pominęło przez przypadek, to się jej nie uzupełnia, tylko trzeba ominąć i przejść do kolejnej o wyznaczonej porze. Na początku trzeba się pilnować z porami, kiedy to brać, ale potem wchodzi w nawyk i już się pamięta o porach. I trzeba pić wodę, wtedy lepiej działa.

Jak na razie nie zauważyłam u siebie skutków ubocznych (oprócz nieznacznej poprawy nastroju), ale jak tylko się pojawią to Was ostrzegę.

Koleżanka też wypróbowała i jest zadowolona. Na początku jest trochę trudno, bo dostaje się listę rzeczy, które można jeść, a których nie wolno, ale po jakimś czasie można się przyzwyczaić. No i słodyczy nie wolno.

Zainteresowanych odsyłam tutaj po szczegóły - https://www.facebook.com/dietaminka/?fref=ts
Pytajcie o indywidualny plan żywieniowy.



:]

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia

Poszperałam sobie w przepaściach Inernetu przez ostatnie kilka dni i chyba znowu przyszla pora na chwilowe odłączenie się od tego wszystkiego i przemyślenie sobie kilku kwestii.

Jedną z nich jest sprawa wiecznej awantury między paniami w rozmiarze 34-40 a paniami w rozmiarze size plus, czyli 42 i więcej. Może sprawa nie dotyczy awantury między paniami, ale między ludźmi, którzy klasyfikują kobiety wg rozmiaru. Give me a break, jak można klasyfikować ludzi wg rozmiaru, który niszą? To jakby klasyfikować części mowy (tutaj: dopiero jak się porządnie pogrzebie, czym jej systematyka części mowy to się dowiemy, że wszystkie systematyzacje są SZTUCZNE i żadna systematyzacja nie jest IDEALNA).

Oczywiście, fajnie by było iść sobie do sklepu i kupić pasujący na siebie ciuch...

Ja mam mały biust, otyłość brzuszną. Nie kupię w sklepie koszuli, która by na mnie idealnie pasowała. Koleżanka moja od kilku lat jeździ na wózku. Pupę ma w rozmiarze 34, a ramiona 44. Jej ramiona już są klasyfikowane jako size plus.

Kolejna moja znajoma jest malutka, chudziutka, ale cycem mogłaby zabić na miejscu.

Inna ma wąziutką talię, smukłe ramiona, śliczne biodra.... i nogi, które określa mianem klockowatych, bezkształtnych baryłek. Jak jest szczuplejsza to tego nie było widać, ale kiedy przybrała kilka kilogramów już można było zauważyć, co miała na myśli (chociaż suto przejaskrawiła, jak to każda kobieta z kompleksami).

Oczywiście, fajnie by było iść do sklepu i kupić na siebie coś pasującego, wziąć z wieszaka, naciągnąć na grzbiet i stwierdzić, że dobrze leży. I jak to zrobić? Moja rozmiarówka - noszę obecnie coś pomiędzy 42 a 44 (42 za małe, 44 za duże) ma rozbieżności w obrębie każdej części garderoby. Biustonosze z dobrą miską mają dla mnie za mały obwód. Bluzki dobre w biuście są za małe z brzuchu i na odwrót - dobre w brzuchu są za duże w biuście. Spodnie dobre w pasie układają się w ten specyficzny sposób w kroku, gdzie mam hektary materiału. Spodnie dobre w udach - no, można było się domyślić - nie dopną się w brzuchu.

Tym bardziej witki mi opadają, kiedy słyszę, że 42 to size plus. A w której części ciała to 42 jest umiejscowione?

Druga sprawa, że nasz indywidualny odbiór jest przecież subiektywny. My siebie odbieramy jak najbardziej subiektywnie. Są kobiety, które lubią swoje kilogramy, są takie, które ich nie lubią, są takie, które lubią szczupłe siebie i są takie, które za wszelką cenę chcą przytyć. Po co szkalować dziewczynę, że nosi 42 i jest "spasła", a drugą, ze nosi 36 i jest "sucha"? Rozmawiałam kiedyś z mężczyzną, relatywnie do mnie młodym (miał 22 lata), który musiał nauczyć się szyć, bo nie było ubrań w jego rozmiarze. Był tak szczupły, że wszystkie ubrania na nim wisiały. Do tego nie mógł przytyć - jego organizm po prostu się nie zmieniał. Była to dla niego w jakiś sposób osobista tragedia i się tej swojej chudości wstydził. Jak kobieta ważąca 80 kilo próbuje zamaskować te kilogramy, on starał się zamaskować wystające kości.

Sytuacje są różne i moje zdanie jest takie, że całe to zawirowanie jest z deka bezsensowne, a nawet robiące krzywdę. Jeżeli lubimy swoje ciało takie, jakim jest, i nie chcemy w nim nic zmieniać - czy ma się rozmiar 36, czy 44, to taką decyzję należy uszanować. Kropka.

Jednocześnie uważam, ze nadprogramowe kilogramy, które zagrażają naszemu zdrowiu - i z drugiej strony znaczna niedowaga - powinny być traktowane jako odejście od normy. "Nadprogramowe kilogramy zagrażające zdrowiu" to nie te 5-10 kilo w udach. Chodzi mi tutaj o ten typ otyłości, który rozpoznany przez lekarza bądź dietetyka klinicznego może być uznany jako szkodliwy. Tak, można być optycznie szczupłym i mieć sporą ilość tłuszczu trzewnego. I uważam, że taka osoba o takich parametrach już powinna przemyśleć kwestię rekompozycji składu swojego ciała. 

Powyższe zdanie dotyczące tłuszczu trzewnego jest moim prywatnym, niepopartym żadną literaturą! Podkreślę to zdanie, żeby było dobrze widoczne. Mogę się oczywiście mylić i pewnie zmienię zdanie za jakiś czas, mój poziom wiedzy w tej kwestii jest bardzo niski. Na chwilę obecną jest to moje prywatne zdanie, wydaje mi się, że logiczne. Nie ukrywam jednak, że może ono ulec zmianie za jakiś czas.





Każdy oczywiście ma swoje odczucia dotyczące idealnej sylwetki, idealnej wagi etc. Kłopot zaczyna się w momencie, kiedy media zaczynają coś "lansować" - albo nienaturalnie wychudzonego szczypiora, albo panią z nadmiernie wybujałymi okrągłościami. W pewnym momencie przewinęłam się przez fora pro ana i czytałam je przerażona. Z tym poziomem wiedzy, którym obecnie dysponuję, zdanie dziewczyn prowadzących te blogi przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Media potrafią wmówić człowiekowi wiele rzeczy i czasami warto sobie wszystkie te media powyłączać - wyłączyć net w komórce, wyłączyć komputer (do zadań innych niż praca), wyłączyć telewizor i na jakiś czas dać sobie spokój z gazetami. Nie dość, że na początku doświadczymy detoksu i będziemy za wszelką cenę szukać sobie wymówki, żeby jednak ten telewizor/komputer/internet włączyć, do tego jak już ktoś to wytrzyma, to się zorientuje po jakimś czasie, że jego odbiór rzeczywistości nieco się zmieni.

Osoba, która chce zrzucić kilka kilo musi się też przemodelować emocjonalnie. Muszę sobie kilka spraw przemyśleć i poukładać w głowie. Kolega męża powiedział mi jakiś czas temu, że jeżeli odpowiedzi na pytanie nie można sformułować w krótki zwięzły sposób - to znaczy, że nie ma się zdania na dany temat, że kwestia jest po prostu nieprzemyślana. Nie mówię tu, że trzeba mieć zdanie na każdy temat, ale jeżeli już się je posiada, trzeba umieć swoje zdanie zwięźle uargumentować i jasno przedłożyć drugiej osobie. Mam w głowie kilka kwestii, które wydają mi się istotne, ale muszę się z nimi przespać, poświęcić im nieco więcej czasu - i porządnie poukładać.

Mam też nadzieję, że swoje powyższe zdanie wyłożyłam jasno i klarownie :)

poniedziałek, 9 listopada 2015

Kiedy z cheat meal robi się cheat day, a z cheat day rozwijają się wyrzuty sumienia

Zacznijmy od dzisiejszej skminy z pracy: ja i koleżanka z naprzeciwka, fitnesująca, dietująca itp., moja konkretna dyskutantka na sprawy związane z olejem palmowym, aspartamem i węglowodanami, zaskoczyła dzisiaj ze mną jedną kwestię - zaskoczyłyśmy obie ten sam temat.

Dieta jest złym określeniem, z którego nie powinno się korzystać. "Dieta" implikuje skojarzenie z określonym przedziałem czasowym. Ograniczonym, określonym, po którym - mur beton - wróci się do poprzednich praktyk żywieniowych, bo zabraknie człowiekowi wiedzy/samozaparcia/tego "systemu", który niesie ze sobą dieta, tej szeroko pojętej dyscypliny żywieniowej - po prostu wróci się do wpieprzania lodów na śpiku (ja u mnie), albo całej paczki krakersów i paluszków (jak u koleżanki).

Też często się mówi, że "dwa miesiące diety nie odwrócą całego życia żarcia słodyczy". Tak chciałam to ostatnio porozkładać na czynniki pierwsze, bo to zdanie od jakiegoś czasu mnie fascynuje. Tak czasami lubię się przyjrzeć jakiejś "mądrości" z boku. Żyję obecnie 31 lat i 27 tygodni. Zróbmy sobie z tego same tygodnie - wychodzi 1639 tygodni życia - z czego ze zmienionym, tym poprawnym planem żywieniowym funkcjonuję 5 tygodni.

1634 tygodnie wpierdalania słodyczy kontra  - 5 tygodni racjonalnego odżywiania swojej dupy.

OH, COME ON!


No, bądźmy realistami. niech sobie każdy policzy, ile to u niego wygląda i wyjdzie na to, że jakieś marne grosze. I ja się martwię, że po miesiącu spadły mi dwa-trzy kilo. Powinnam się cieszyć, że mi dupa nie zaśpiewała - to ty się teraz, laska, trochę popałuj, jak ja się musiałam pałować, jak żeś we mnie pchała tony cukrów prostych. Że tez nasz organizm jest na tyle plastyczny, że na jakąkolwiek zmianę reaguje już po tygodniu - jakby spojrzeć na powyższe, to powinniśmy być w szoku. I podziękować Bozi (tej mitycznej babuleńce, do której modliliśmy się za malucha), że JUŻ PO MIESIĄCU - PO 4 TYGODNIACH - mamy pierwsze zmiany.

To jakby z ponad półtora metra sznurka odciąć sobie 5 cm i płakać, że to mało i na nic nie starczy.

OH, COME ON!

Prowadzę też blog o rękodziele i powiem szczerze, że takie rozkładanie co poniektórych kwestii na czynniki pierwsze i poznawanie tego na własną rękę zawsze lepiej do mnie przemawiało niż kupowanie gotowych wyrobów. "Gotowy wyrób" kupiłam od Agnieszki, bo skoro przez 1634 tygodnie nie udało mi się doprowadzić do ładu, to chyba wypadałoby się w końcu za siebie wziąć - a że nie potrafię tego zrobić sama, to musi mi ktoś pomóc. Podobnie jak nie umiałabym sobie wykonać drewnianej szafki - po prostu pójdę i ją kupię, żeby zrobić z niej użytek.

Tak się czasami zastanawiam, dlaczego ludziom się wydaje, że ta "dieta" to będzie te kilka tygodni, załóżmy, 30 - a potem wrócimy do zajadania chipsów i lodów. Jeżeli ktoś tak myśli, to powinien się zastanowić, czy jest sens zaczynać i się znów pałować. To tak jakby ze sznurka odciąć magiczne 30 cm sznurka, a pozostałe końce związać. Na jedno wychodzi, tylko że te 30cm sznurka pójdzie do kosza. Mówię tutaj o sytuacji z efektem jo-jo, który miałam ZA KAŻDYM RAZEM, KIEDY CHUDŁAM NAWET 3 KILO - A WRACAŁY 4. Odcinałam kawałek sznurka i wiązałam końce.

Może wiąże się to z tym, że większość ludzi po prost nie umie sobie poradzić ze zmianą nawyków - i ja niestety do takich osób należę. Wystarczy wybić mnie z rytmu i nie wiem, co robić - problem mam nawet z tym, że kiedy byłam w ten weekend chora i wstałam z łóżka o godzinie 10:30 zamiast o 7:00 stałam w kuchni przerażona - zastanawiałam się, jaki posiłek powinnam zjeść? Śniadanie zapisane na 8:00 rano? Drugie śniadanie z godziny 11:00?

Złapałam się, że takie okoliczności, jak impreza do późnej nocy powodują u mnie poranną panikę, kiedy nie wiem, co powinnam zjeść. Nie wiem, więc wracam do tego, co bezpieczne - do starych nawyków. Więc się nawpieprzałam słodyczy. Teraz czeka mnie kolejny dylemat - mąż wymyślił sobie na Sylwestra autokarową ekspresówkę po Europie - żywienie mamy we własnym zakresie. Już się boję, jak to zorganizować, żeby nie wrócić jak z każdych wakacji - cięższa o 5 kilo.

Mam taką cichą nadzieję, że jakoś udało mi się to nasze dzisiejsze rozumowanie naświetlić. Czasami trudno jest to uchwycić. Mam tylko nadzieję, że z czasem prawa wartość przestawiona na górze będzie się powiększać, a lewa pozostanie tam, gdzie jest.

sobota, 7 listopada 2015

Czasami trzeba sobie powylewać trochę smutków

Poczytałam sobie dzisiaj kilka blogów i artykułów na temat tego, jak zrzucić te 10 kilo. Poszukałam sobie materiałów o treningach.. I okazało dowiedziałam się fajnej rzeczy - że jak już oznajmimy naszemu otoczeniu, że idziemy na dietę - to nam wspaniale przyklasną i będą nas dopingować.
otóż ja ważąc 72 kilogramy oznajmiłam, że się "dietuję" i że już spadłam do 68 kilogramów. Przyjaciółka - tak, moja ówczesna PRZYJACIÓŁKA wbiła mi kilka szpilek i skutecznie mi wybiła z głowy te moje durne zachcianki. Ja chciałam wyglądać tak, jak się czuję, na seksowną młoda kobietę, której bioderko ma w sobie ujmujące okrągłości a obojczyki wystają jak w opisie jednej z książek Janette Winterson - niczym owale skrzypiec. Szybko zostałam usadzona na miejscu. Kilkoma tekstami, nie pamiętam już teraz wszystkich, ale najważniejszy był chyba ten, że "ten brzuch miałam taki nienaturalnie zapadnięty (kurwa, jak można mieć zapadnięty brzuch ważąc 68 kilo przy 172 cm wzrostu?????), że to nie było normalne, że miałam obsesję, i kilka innych. Kiedy ja w ciąży osiągnęłam wagę 92 kilogramów, a po ciąży ważyłam 77 (w najgorszym swoim momencie 85) mówiła mi, ze jest OK, ale muszę jak najszybciej wrócić do formy i iść na zabiegi rewitalizujące brzuch (tak, kiedy ja nocy nie dosypiałam). Sama przyjechała w spodniach w rozmiarze.... 36. Nie ważyła 68 kilo, bo zawsze jej waga wahała się poniżej 60, a jak przekraczała 60 to już w ogóle była tragedia. Mnie wyśmiała i zmieszała z błotem, kiedy próbowałam coś ze sobą zrobić.....

To nie jest tak, że ja się żalę. Mam na te moje żale zbite dowody:



 Nie muszę tych zdjęć podpisywać, blizna po usunięciu woreczka jest chyba wystarczająco widoczna. Powiem tylko tyle, że ważyłam wtedy, w lutym 2014, ok. 78 kilogramów. Tak można sobie dodać jeszcze kilka cm do przodu i jestem ja obecnie, z wynikami na listopad 2015. Smutne, co? Mam 31 lat, mam o sobie mniemanie jak o seksi fajnej lasce, a pod ciuchami taki pasztet.
Coś takiego to podręcznikowa otyłość brzuszna. Więc, skoro przy 70 kg wagi wyglądam wyraźnie inaczej, ale nadal widać tłuszcz, jak można mi wmawiać, że mam brzuch zapadnięty....?
Do tego jeszcze mam sporo tłuszczu trzewnego, ale o tym chłamie to już kiedyś wam napiszę. Więc.... jest źle. Wolałabym mieć duże nóżki, konkretne udka, duża dupę, a nie duży brzuch.

Wiecie... tyle mi laska szpilek nawtykała, a potem przyjechała do mnie mniejsza o 4 rozmiary. Poczułam się jakbym dostała w pysk, tym bardziej, że brzuch ciążowy zwijał mi się bardzo długo. Niestety, te 10 kilo to moja zmora i chcę się jej pozbyć tak szybko, jak tylko jest to możliwe i na tak długo, jak tylko dam radę.

Słodyczowy detoks, dietowanie, chodzenie na skróty

Zrobiłam sobie łącznie cztery dni rozluźnienia i moja waga podskoczyła o 1,5 kilograma do góry - najpierw był ślub znajomego, potem impreza Halloweenowa, teraz jestem chora. Waga zatrzymała się za 79,4-79,5kg, a tuż przed ślubem pokazała już 78,0. Teraz znów pilnuje diety i czekam, aż mi się zmieni metabolizm. Do tego jestem chora - leże w łóżku i nie moge się zagrzać, całość wygląda dość mizernie w moim wykonaniu - mąż nie pomaga, więc wstałam z dzieckiem o 7 rano, wstawiłam zmywarkę (tak, szczęśliwą osobą jestem), wstawiłam pralkę, poszłam do piekarni po chleb i bułkę dla syna, wróciłam do domu i dopiero teraz zrobiłam sobie kawy i zapakowałam do łóżka z kubkiem kawy. Jest 9:18. Powinnam jeszcze wstać i powiesić pranie, ale nie mam na to siły. Syn, Małpeczka moja kochana, usadowił się obok mnie w łóżku, też na poduszkach i tez przykryty kołdrą - i czyta gazetkę o Stacyjkowie.
Do tego dwa dni temu poszłam do lekarza - w związku z tym moim choróbskiem. Dostałam skierowanie na gastroskopię i diagnozę - refluks.
Krótka piłka - będę na typie diety od Agnieszki uziemiona do końca życia. Będę musiała się nauczyć wielu rzeczy.
Oglądałam ostatnio wiele filmików motywacyjnych o osobach, które zrzuciły po 40-50-80 kilogramów i wszyscy opowiadali, że musieli się nauczyć kontrolować, co jedzą i jak, ile kalorii i czy dane jedzenie im służy. Ja poszłam do dietetyka - ja poszłam na skróty. Inaczej tego nazwać nie mogę, jak droga na skróty. Przecież wiedza wymagana do stosowanie programu żywieniowego opracowanego przez dietetyka nie wymaga nawet myślenia - jesz to, co każe dietetyk, szykujesz tak, jak kazał i na tym się sprawa kończy. Może nieco to uprościłam, ale w wielkim skrócie właśnie tak jest - jak z każdą "gazetkową" czy innym Dukanem - jesz to, co każe specjalista na zasadach wskazanych przez specjalistę. Jedyny szkopuł w tym, że dyplomowany dietetyk wie, czym cię wyleczyć z choroby, a taki Ducan czy inny trener personalny już nie do końca. Nie zdecydowałabym się na dietę od trenera personalnego tylko dlatego, że jest polecany - wiedząc, że nie mam woreczka żółciowego i choruję (nadal, kurwa, nadal) na refluks. Więc raczej nie oddałabym swojej wątroby i żołądka w ręce trenera personalnego po kursie.
Po półtora miesiącu stosowania zaleceń Agnieszki tak się przyzwyczaiłam do tego typ jedzenia, że trudno by mi było zrezygnować z takiego sposobu jedzenia. Stąd mój wniosek - jak nie mam rozpiski od Agi, czuję się trochę jak dziecko we mgle. Mam tyle złych nawyków żywieniowych wbitych do głowy, że to normalnie sukces chyba z mojej strony, że jeszcze nie ważę 150 kg.
Z drugiej strony, chciałam jeszcze opisać jedną rzecz, którą zauważyłam po jakimś takim ululaniu się w diecie Agi.
Słodycze.
Zwróciliście na to uwagę? Ile się jada słodyczy? Ja akurat jestem osoba uzależnioną od słodyczy - i jakkolwiek po przerwie weselnej jeszcze jako tako się trzymałam - zjadłam jeden kawałek ciasta i dwa kawałki tortu weselnego, tak na Halloween już nie wytrzymałam i moje uzależnienie uderzyło we mnie ze zdwojoną siłą - lody, słodka do obrzydzenia kawa, ciastka, paluszki, chrupki, Schwepps, Coca-Cola, słodki sok z kartoniku, pianki cukrowe sztuk 6, pół tabliczki czekolady z nadzieniem - miałam potem takie wyrzuty sumienia, że sobie nawet nie wyobrażacie. Ciężko było sobie z tym poradzić. Ponoć przy wyrzuty sumienia drastycznie podnoszą poziom stresu i poziom kortyzolu, więc ja miałam kilka dni totalnego zjazdu mentalno-curkowego, jakim to ja nie jestm słabeuszem, ze opuściłam gardę i dałam się ponieść słodyczowemu nalotowi.
Też, żeby uściślić pewną kwestię - już po cukrowym detoksie (bo wcześniej to faktycznie, człowiek nie panuje nad sobą i nad swoimi odruchami względem czekolady czy innych słodkości) uważam, że to jest nasz wybór, czy jednak najemy (no, bądźmy szczerzy - nawpierdalamy się) tych słodyczy czy nie. Ja po Halloweenie miałam taki głos w głowie: "Nie jedz, nie potrzebujesz tego", i chciałam go posłuchać, ale i tak jadłam. Jakbym skubnęła jedną piankę, może nie byłoby tak źle, ale pochłonęłam ich sześć. przy drugiej już ignorowałam mojego wewnętrznego cenzora. Wyszłam na tym jak Zabłocki na mydle.
Tak wspominam teraz, ze dwa tygodnie przez ślubem Przemka miałam jeszcze jedno wyzwanie do przezwyciężenia - wizytę u mojej mamy.
Moja mama jest kochana. Pielęgniarka z zawodu - a jest to jeden z zawodów, który nieco krzywi emocjonalnie. No, ma kobieta na codzień styczność z ludzką krzywdą, bólem, tragediami. Musiała się nauczyć od tego odcinać, inaczej pewnie by ześwirowała. Niestety, co za tym idzie, mama moja średnio umiała mnie i mojemu rodzeństwu pokazywać, co naprawdę czuje.
Wnuczka kocha jak chyba nikogo z nas, więc zawsze, jak mamy przyjechać z Młodym, na stole lądują słodkości, soczki, kamyczki, cukierki, czekoladki i ciasto. Oprócz tych wszystkich wspaniałości mama zaserwowała jeszcze słodkie bułeczki i Tofiffie. Ja UWIELBIAM orzechy, więc Tofiffie i kamyczki to było dla mnie wyzwanie. Tyle słodyczy....
Czytałam kiedyś na jakimś forum z poradami dotyczącymi odchudzania, że człowiek, który cierpi na otyłość i chce przejść na dietę musi się dogadać ze swoimi domownikami, żeby pochowali wszystkie słodycze, albo żeby jedli słodycze pod nieobecność osoby odchudzającej się - generalnie chodzi o to, żeby sprzątnąć takiej osobie sprzed nosa wszystkie słodkości. Argument był prosty - cukier uzależnia podobnie o narkotyków, aktywuje w mózgu te same receptory odpowiedzialne za poczucie przyjemności. Narkoman, który chce zerwać z nałogiem w jednym z zaleceń ma też zerwanie kontaktu ze środowiskiem, które może mu te narkotyki proponować. No bo pomyślmy - zobaczy działkę raz, drugi trzeci, po raz czwarty ktoś mu zaproponuje - i za piątym razem się złamie. Nie każdy ma na tyle silną psychikę, żeby długo ze sobą walczyć i wygrywać.
Ze słodyczami jest podobnie - osoba zmieniająca program żywieniowy, tak jak ja, na program redukcyjny, za ucięte wszystkie słodycze. Nie je NIC słodkiego, bo program żywieniowy tego nie przewiduje (takie pójście na skróty, prawda? Łatwiej się stosować do ograniczeń zarzucanych przez innych niż do swoich własnych). Co nie zmienia faktu, że pociąg i chęć na słodycze zostaje i może się utrzymywać dość długo. Znam to z doświadczenia, już kiedyś tutaj opisywałam, jak wyglądają może "fazy na cukier" i czym się potrafi skończyć ich odstawienie. (Potem doszłam do wniosku, że ochota na słodycze to tak naprawdę głód organizmu na składniki mineralne, ale o tym kiedy indziej.) Taki człowiek odstawiający cukierki, słodycze i słone przekąski jest po prostu jak narkoman odstawiający narkotyki. Trzeba wszystkie działki pochować, zabrać sprzed jego oczu, zeby nie musiał ze sobą walczyć w czasie detoksu i jeszcze jakiś czas później.
Ja miałam przedsmak tego u mojej mamy. Wprawdzie nie musiałam "walczyć" wewnętrznie aż do łez, ale musiałam się nieźle hamować przed sięgnięciem po Tofiffie (po które oczywiście sięgnęłam po Halloweenie ze skutkiem znanym).
teraz jestem na etapie, ze zaglądam do lodówki, a tam nadal leży tak czekolada z nadzieniem, te pól tabliczki, które zostawiłam. Mąż słodkości nie rusza, dziecko rzadko kiedy i ta czekolada mi tak przypomina o tej mojej słabości.
Tak policzyłam, że chudnę około 70-100g tłuszczu dziennie przy trzymaniu zbilansowanej diety. Po curkowej załamce waga mi podskoczyła o półtora kilograma, więc dwa tygodnie pracy poszły się, za przeproszeniem, jebać. Teraz, kiedy mam już diagnozę od lekarza, i kiedy wiem, jakie mogą być konsekwencje takiego zachowania jak moje umówiłam się ze sobą, że będę mieć jeden cheat meal w dzień treningu na poi/hula-hop, a tak to będę się pilnować. Może za dwa tygodnie znów będę mogła się pochwalić wagą 78,0 :)

Edytowano 11.11.2015
Trening poi - no, żeby nie być gołosłownym, na ostatnich zajęciach 10.11.2015 kręciliśmy sobie filmik. Ta rąsia na początku to moja. I też macham sobie tam na tym filmie, ale nie powiem, w którym miejscu i jakim kolorem :)

https://www.facebook.com/796934440368898/videos/998818713513802/

czwartek, 29 października 2015

Słodycze i dieta

Boże drogi, ile ja jadłam słodyczy....
Utrzymuję sobie swoją dietę od miesiąca - coś zaskoczyło, tak, ja wiem, że zaskoczyło, bo jest mi dobrze, mogę ten program żywieniowy ciągnąć i nie jest to dla mnie uciążliwe.
Waga pokazuje mniej.... ale o wadze zaraz napiszę.

Wracając do tematu - zbliża się Halloween.... ile ja jadłam słodyczy.....
Lody leża u mnie w lodówce już miesiąc czasu. Bywało, że wstawałam na śpiku i je jadłam. Bez pamięci, nieprzytomna, budziłam się dopiero po jakichś 300 ml i dopiero wtedy odkładałam je do lodówki.
Pojechałam jakiś czas temu do mojej mamy, chciała nas ugościć. Młody dostał Toffifee, kamyczki, dwa batony, 3 rodzaje cukierków w papierkach, dwie czekoladki, ciasto z galaretką, słodki sok. Połowy nie tknął, ale ja już widziałam siebie miesiąc temu, która próbuje wszystkiego po kilka razy. Serio, po kilka razy. Mąż kupił cappuccino - w proszku - chemia z chemią, ale piłam tego po 3 dziennie. Coca-cola, od której się uzależniłam, kiedy rzuciłam palenie 4 lata temu - potrafiła pójść 2-litrowa butelka dziennie. Croissanty tak ze dwa..... Jak tak teraz patrzę na te wszystkie słodycze, których nie jem, bo mi je dietetyczka wywaliła z jadłospisu, zaczynam się czuć winna. W jakiś sposób dociera do mnie, że jestem gruba na swoje własne życzenie. Niby przecież uważałam na słodycze i nie przesadzał z ich ilością, a teraz, kiedy pozbyłam się ich z diety na amen - dociera do mnie, co i w jakich ilościach ja pochłaniałam, w sposób niekontrolowany.... Porażka.

Kiedyś przeczytałam w jakimś bliżej nieokreślonym źródle, że osoba, która zmienia nawyki żywieniowe i rezygnuje ze słodyczy powinna się odchudzać z cała rodziną - żeby się nie pojawiały na widoku w domu słodycze. Dlaczego? Dlatego, że działają one jak narkotyk. Nie dość, że taka osoba czuje się jak po odstawieniu - cukier i pochodne aktywują w mózgu te same receptory co morfina, ale też ciągły widok słodyczy jest dla takiej wyzwaniem. Załóżmy, że narkomanowi co chwilę pokazuje się działkę - tak, jest Twoja, na wyciągnięcie ręki, możesz ja mieć. Tak samo jest z uzależnieniem od słodyczy - tak, to Twoje, możesz to mieć - na wyciągnięcie ręki. Chwytasz i już masz. Potrzeba naprawdę silnej woli, żeby się oprzeć takiej pokusie.

Te lody, pianki w polewie, czekolada i chrupki leżą u mnie w domu, chowam je, ale generalnie staram o nich nie myśleć.

Mój głód bywa ułudny. Z początku byłam głodna na cokolwiek, co mi dostarczy kalorii - ale tylko kalorii. Zapomniałam, ten dobry głód, to głód na składniki odżywcze.

Podczas przygotowania do zmiany nawyków żywieniowych raz się wkurzyłam i poszłam do kuchni, nałożyłam sobie lody i chciałam zjeść. Mąż do mnie podszedł i spytał co robię. Powiedziałam, że jestem zła i teraz chcę sobie zjeść coś słodkiego. Zabrał mi te lody z rąk i powiedział, że mam nie zajadać stresu słodyczami, bo potem będę na siebie zła jeszcze bardziej.

Miał dużo racji.

Tak to już jednak w życiu bywa.

Tym razem coś "pyknęło", zaczęłam tracić kilogramy, z czego się badrzo cieszę.

Idę sobie poczytać jednego z moich ulubionych blogów: "Grubaskę w Małym Mieście". Coś mi się w nagrodę należy :P

środa, 14 października 2015

"Ile ja bym dała, żeby...."

No właśnie, ile ja bym dała, żeby wyglądać jak przed ciąża? Albo lepiej - przed poznaniem mojego męża? Dużo.
Dużo, to znaczy - ile? Już raz, kiedyś, wieki temu udało mi się schudnąć i to tak konkretnie.
A więc? Czy oddałabym czekoladę? Tak. Lody? Jasne. Ciasteczka? Oczywiście. Czy oddałabym trochę swojego czasu? No, pewnie. Bez dwóch zdań. Czy nauczyłabym się czegoś? Oczywiście.
Czasami ja już człowiek zaskoczy, że oddanie czegoś, żeby coś osiągnąć jest jak najbardziej realne i do zrobienia, zaczyna się człowiekowi robić lżej, jakby spokojniej.
Ile ja bym dała, żeby schudnąć?!?


niedziela, 6 września 2015

regularność - zmora codzienności

Czasami zazdroszczę tym, którzy prowadzą unormowany do znudzenia tryb życia. Tak, to prawda. Mam dość skoków, niepokojów, nerwów, wciskania mi w uszy kretynizmów przez koleżanki z pracy. I przez szefową. Czasami mam tez wkurwa, że nie mogę liczyć na moich najbliższych, żeby coś poszło szybko i sprawnie. Niestety, trafił mi się chłop, który spóźnianie uważa za normę i nie chce jej zmieniać, a dziecko już idzie w jego ślady.Smutne to, nie powiem. Co rano muszę wstawać, sama budząc się tyle o ile i zwalać z łóżka męża i syna. Jak syn jeszcze da się zebrać na czas, tak chłop zawsze się guzdrze, wynik jest taki, że codziennie jesteśmy spóźnieni do pracy.
To samo bywa a weekendy. Ja się budzę rano i zasuwam po mieszkaniu (po części z tego powodu, że nie umiem długo spać, po części z tego, że syn mnie zwala z łóżka). Krzątam się, zmywam, a jak o 10 zaczynam odkurzanie - chłop się irytuje,ze go obudziłam tak wcześnie, bo "on ma weekend". A jak po zmywaniu robię drugi przegląd mieszkania i za jego laptopem znajduję miseczki, talerzyki, kubeczki i inne, i zaczynam marudzić, to ten zaczyna mieć do mnie pretensje, że przecież on to zrobi sam - ale kiedy, to ie wie, bo "on ma weekend". Jak próbuję gdziekolwiek wyjść, to mnie blokuje, ociąga się, marudzi, że jeszcze obiad, jeszcze coś tam, jeszcze coś tam, bo "on ma weekend". To samo jest z fitnessem. Dzisiaj też się o to pokłóciliśmy, bo powiedziałam, że nie mam wolnego pokoju do ćwiczeń - w jednym rozwalony między komputerem a telewizorem siedzi chłop, a w drugim rozwalony między samochodami a pomarańczowym torem siedzi syn - i nie mam gdzie ćwiczyć. Obruszył się, że przecież on pokoju nie zajmuje, a wkurwiony był setnie, jak powiedziałam, że nie lubię ćwiczyć przy nim. No, wstydzę się. Wiele osób tak ma. Wiem, że mam kiepską kondycję, o wiele gorszą niż w lutym zeszłego roku, i nie wszystko robię tak jak osoby na ekranie - i pewnie za jakiś czas się do tego przyczepi i będzie śmiał, tak jak dziś i wywalił tekstem, że nie rozumie, po co gotuję cokolwiek z brązowej mąki - przecież tylko ta to jadam.
Strasznie się ostatnio kłócimy, bo mam ciężko w pracy, w domu nie lepiej - syf ciągle się za nami ciągnie, a ten przychodzi do domu i nie ruszy tyłkiem, chyba, że pokażę palcem, co trzeba zrobić. Ja nie potrafię funkcjonować w ten sposób, ciągle mu pokazywać, bo po jakimś czasie chłop staje okoniem - i dla świętego spokoju nie robię już nic.
Wkurza mnie, bo muszę jeszcze dziś zrobić pranie, pozmywać do końca, już odkurzałam i myłam podłogę i korytarz, a jeszcze przede mną wstawienie prania i wyprasowanie worków przed uszyciem - z czego część muszę już uszyć na jutro. A ten będzie się dalej gapił w ekran albo mi powie, ile czasu się bawił z dzieckiem (tak, mój chłop liczy czas zabawy z dzieckiem na godziny).

Motywacja do pracy po zbóju.

A na to wszystko nakłada się to, ze ważę znowu ponad 80 kilo i nie mogę na siebie patrzeć..... :(

wtorek, 1 września 2015

Nieśmiertelne 10 kilo

Smutne to trochę, ale 10 kilo moje jest chyba nieśmiertelne. Poszłam do pracy, zarzuciłam nieco fitness i jak z nerwów schudłam do 76 kilo, tak już trzy miesiące później waga wybiła 81,5 kg, podchodząc momentami nawet do 82,5. Cóż zrobić, takie życie. Odpaliłam sobie fitnesik, bo już mam na to czas, skończyły się maratony po 10 godzin przy biurku, więc i mam czas połazić, i czas poćwiczyć, i czas na inne aktywności, niekoniecznie związane z pracą.

I trzeba tez odkurzyć mojego bloga, na którego nikt chyba ostatnio nie zagląda :P

Nie wiem, czy tym razem dawać z siebie wszystko, zaharowywać się aż do omdlenia jak w lutym - kiedy ćwiczenia tak mi dawały w kość, że pół godziny później musiałam się położyć spać, bo nie dawałam rady. Tym razem spokojnie, na niewielkich zakwasach, bez końskiej zadyszki, kiedy z gardła czuć krwią - na spokojnie. Nie wiem, gdzie mnie ta droga zaprowadzi, ale chciałabym, żeby była znacznie dłuższa niż kilka poprzednich :)

środa, 18 lutego 2015

Co kobiecie siedzi w głowie.

W głowie siedzi nam wiele rzeczy, ciekawych, nieciekawych, smutnych, wesołych, które sami sobie zaprogramowaliśmy i które zaprogramował nam ktoś. Ten ktoś to nie managerowie czy spece do reklam, tylko kapitalizm.

Kiedy zaczynałam przygodę z pojami przetrząsałam Internet w poszukiwaniu co ciekawszych modeli poi, chciałam mieć wszystkie. podobnie było z hula-hoop. W pewnym momencie wiedziałam na temat sprzętu cuda nie widy, a potrafiłam zaledwie kręcić na talii w lewo i prawo, i tylko tyle.

Kiedy zaczynałam przygodę z jogą, kupiłam drogą matę, zajebiste spodnie, tylko że byłam na jednych zajęciach z jogi, bo nie miałam możliwości przebijać się autobusem pół miasta godzinę dla jednym godzinnych zajęć.

Podobnie było z fitnessem. Co robi większość kobiet, kiedy zaczyna przygodę z fitnessem? Idzie na zakupy. Mnie oczywiście też to dotyczy. Kiedy prawie rok temu zastanawiałam się nad jakimś systemem treningowym, przeszukiwałam sieć, zaglądałam do sklepów internetowych i nie tylko, przymierzałam się, sprawdzałam, porównywałam. Sprzętu jest do wyboru całe mnóstwo, od taśm przez hantle na atlasach czy orbitrekach kończąc.

Ciuchy można kupić kosmiczne, ergonomiczne, dopasowane, kolor wypustki w gatkach można sobie dopasować pod kolor oczu, cud, miód i orzeszki. Spodenki, bluzeczki z zaszewkami, chyba ze 40 rodzajów biustonoszy, same hantle mają tyle kolorów i kształtów, że każdy znajdzie coś dla siebie. Jak w tej reklamie usług bankowych: "Etap kobiety aktywnej?" "Nie, to ta szarość i ten róż sprawiły, że ćwiczę!" Gdzieś wcześniej pisałam o szczekaczkach obrabiajacych dupę z powodu nieposiadania markowych bucików. Kto chodził do państwowej szkoły ten wie, o co chodzi....

Kiedy już się przemogłam do nauki kręcenia pojami zainwestowałam w jedną parę poi treningowych i krętliki (drugi komplet muszę dokupić). Genialny sprzęt nie spowoduje, ze wykonywane przeze mnie ruchy będą profesjonalne. Można miec jedną parę poi - wszystko zależy od tego, co potrafi się przy ich pomocy wykonać.

Podobnie z hula hopem. Mam trzy, kręcę przeważenie jednym, ulubionym. Nie potrafię dużo, ale też kręcę dla własnej przyjemności, a nie na pokaz.

Fitness. Zasuwam w domu. Większość moich internetowych znajomych zasuwa w domu. Zakup dobrych butów czy maty, na której się człowiek nie poślizgnie i nie powybija sobie zębów jestem w stanie zrozumieć. Chociaż ja wyciągnęłam nadszarpnięte trampy z zeszłego roku, bawełnianą koszulkę męża - taką z szafki ubrań, w których nikt nie chodzi, a nie są jeszcze zniszczone - jakieś spodnie dresowe i po prostu włączyłam film z netu. 

I oto, po ponad miesiącu, jak na zawołanie w lutym, trafiła się promocja na sprzęt sportowy właśnie w dwóch najbardziej znanych z tego typu bajer dyskontów: Lidlu i Biedronce. Znajoma pochwaliła się, ile kupiła - 4 pary spodni, 6 koszulek, jakiś jeszcze sprzęt. Inne dziewczyny też się obkupiły, może aż tak spektakularnie, ale jednak po kilka par portek im wpadło.

Inna znajoma stwierdziła, że może mi polecić orbitreka, inna - ogromną piłkę do pilatesu, jeszcze inna komplet jakichś ciężarków i jakichś taśm. To ja się musiałam nakombinować tuż przed świętami, żeby pozbyć się z pokoju rowerka stacjonarnego, bo nie było się gdzie ruszyć, a miejsce na kobyłę orbitreka... Nie wiem, musiałabym chyba wywalić łóżko i fotel, żeby to się zmieściło i pozwoliło na swobodne korzystanie z mieszkania przy pięciu szynszylach i trzylatku. A co z praniem i rozłożoną suszarką? Wolę nie myśleć.....

Jedyny dylemat, jaki ja mam obecnie to kupienie taśmy do ćwiczeń jako rozwiązanie tymczasowe, bo docelowo chcemy z mężem zainwestować w komplet hantli o zmiennym dociążeniu. na trwającej jeszcze w Biedrze promocji są takowe taśmy, więc chyba sobie jedną sprawię, w Lidlu kupiłam buty i parę spodni.

Wszystko siedzi w głowie, prawda? Ostatni ciekawy mem na FB dotyczył "lajkowania" stron dotyczących fitnessu - że jak to, dziewczyna zalajkowała ich chyba z 30, a nie schudła ani kilograma. Podobnie chyba reagują dziewczyny kupujące kosmiczny sprzęt zagracający pół mieszkania, posiadające tonę ciuchów do ćwiczeń - ale jeżeli nie przekłada się to na przysłowiowe ruszanie dupy, to w grę wchodzi tylko kapitalizm.

Prawda jest taka, że trampki za 10 zł, koszula i portki z lumpa, i filmik z YT potrafią zdziałać więcej niż "ta szarość i róż". podobnie z pojami - wystarczą treningówki za 18 zł i dwa komplety krętlików, a reszta siedzi w Twojej głowie, Twoim zaangażowaniu i Twoich umiejętnościach.

Nie mówię, że posiadanie zajebistych spodni, profesjonalnych poi czy wypasionego atlasa jest złe, ale zauważyłam, że ostatnio wpycha się ludziom tyle niepotrzebnego sprzętu, ze to aż boli - namawia się na jakieś poduszki, jakieś wałki, jakieś dodatki, gdzie identyczny a często i lepszy efekt ma się za połowę niższą ceną na sprzęcie - po prostu - mniej spektakularnym. Martwi mnie to, ze kobiety kupują tak dużo. Bo kupują dużo. Często niepotrzebnych rzeczy. Ja się skusiłam na platformę równoważną - okazało się, że syn się na niej świetnie bawi, a ja nie znalazłam nawet informacji, jak na tym ćwiczyć. Fakt, kosztowało to cudo 20 zł, ale zawsze mogłam te pieniądze wydać lepiej. Ile takich nietrafionych fitnessowych zakupów ma każda z nas za sobą? Pewnie multum.

Jeżeli ktoś faktycznie chce się poruszać, poćwiczyć, potrenować,
to nie potrzebuje nic więcej oprócz swojego własnego ciała.

niedziela, 8 lutego 2015

Powinnam chyba zacząć, prawda?

Generalnie większość osób na diecie chce efektów SZYBKO. No tak, nikt nie chce się męczyć z wyrzeczeniami, odmawianiem sobie słodkości, najadaniem się, czy może raczej - przejadaniem się. Niektórzy nie chcą ćwiczyć i dla nich gimnastyka w jakiejkolwiek formie to skaranie boskie. Inni po prostu mają deadline i MUSZĄ się do niego dostosować.

Beach Body... jasne.

Od razu powiem, że nie zionę niepohamowaną nienawiścią do osób, które zasuwają jak dzikie na siłowni czy fitness klubie z zasady. Mam 10 kilogramów zbędnego tłuszczu na sobie i bardzo niską samoocenę swojego ciała. NIGDY nie poszłabym do fitness klubu, bo i nie wyglądam, i nie potrafię nic, i bardzo się boję klubowych szczekaczek, a zawsze się znajdzie jakaś, co dupę ci zrobi, bo nie masz markowych bucików czy zajebistej bluzki.

Ale nie o fitness klubach dzisiaj przecież miało być. Dzisiaj miało być o czymś całkowicie innym.

Po prawej stronie ekranu jest odnośnik do gabinetu dietetycznego mojej znajomej. Konkretny z niej specjalista. Konkretny pod tym kątem, że potrafi usadzić człowieka jednym zdaniem - w sensie wyprostować coś, co człowiek uważał za fakt, a było totalną ściemą.

Ot, taki SZYBKI EFEKT po diecie. Nie każdy może go mieć. Ja chciałam mieć piękny szybki efekt po diecie. Generalnie człowiek powinien na samej diecie schudnąć około 3-4 kg w skali tygodnia. 3-4 kilogramy w skali miesiąca to wspaniały efekt, moich 10 kilo pozbyłabym się w kwartał. To czemu po miesiącu wylewania z siebie potów przed telewizorem (jak już pisałam wyżej, do klubu nie pójdę, a zumba mnie nie pociąga) waga stanęła i nie pokazywała nic? Jak było 80 tak jest 80? Jak podpytałam, jak doczytałam, dowiedziałam się, że "POWINNAM POCZEKAĆ, EFEKTY PRZYJDĄ". Z tym zwichrowanym nastawieniem dałam sobie spokój z dociskaniem śruby i szukaniem efektów, skoro "na efekt trzeba poczekać". Tak się złożyło, że jakiś czas później moja koleżanka do mnie zadzwoniła, de facto na ploty, i na sam koniec rozmowy jednak poruszyłam temat tego mojego odchudzania (a nie powinnam, bo dietę miałam pisaną w sierpniu 2013 roku, a mamy styczeń 2015....).

Napomknęłam tylko, ze po miesiącu ćwiczeń efektu nie ma i kazano mi czekać. Usłyszałam mniej więcej coś takiego:

"A na co masz czekać? Przecież organizm od razu sięga do zapasów tłuszczu."

Na co ja aż przysiadłam, na co słyszę dalej:


"Masz za sobą kilka nieudanych prób z odchudzaniem. Wiesz, jak masz zszargany metabolizm? I efektów nie będziesz mieć."

"To jest tak jak z fryzjerem. Jeżeli przyjdzie kobieta z pięknymi włosami i poprosi o zrobienie koka, to po chwili wyjdzie z piękną fryzurą. Jeżeli przyjdzie kobieta ze zniszczonymi włosami, to najpierw trzeba będzie te włosy wyleczyć, podciąć zniszczone końcówki, a potem ewentualnie można oczekiwać pięknej fryzury. Mam taka dziewczynę [na odchudzaniu], że powinna schudnąć cztery kilogramy w miesiąc, bo tak powinno się prawidłowo chudnąć, ale chudnie tylko kilogram, bo ma spowolniony metabolizm przez kilka nietrafionych diet. I Ty też będziesz chudnąć wolniej, ale musisz się zdecydować raz a konkretnie, czy idziesz na dietę, czy nie, bo trzymanie się diety przez miesiąc czy półtora jest bez sensu."


Usadziła mnie konkretnie... Ile razy na forum czy panelach dyskusyjnych czytałam wypowiedzi załamanych kobiet, które siódme poty z siebie wylewają na siłowni, na ćwiczeniach, restrykcyjnie się trzymają diety, a efektów nie ma. Zaczynają być smutne, rozdrażnione, w rezultacie wiele rezygnuje. nie wiem, który raz z kolei. Ja przez ten schemat przechodziłam chyba 5 razy. PIĘĆ razy. Trzy razy podchodziłam do ćwiczeń i guzik dawały - raz schudłam cztery kilo i po miesiącu wróciły. Najgorsze możliwe zatrzymywanie się wody tuz przed okresem i wzrost wagi w tamtym czasie, a potem nerwowe sprawdzanie, czy waga pójdzie w dół tuż po menstruacji potrafi człowieka i dobić, i zdemotywować do jakichkolwiek działań, kiedy waga znów pokaże ten kilogram wyżej po miesiączce.

Ostatnio czytałam wpis dziewczyny, która twierdziła, że ma czas do kwietnia, żeby wbić się w piękne bikini na plaży. Inna pisała, że musi schudnąć pięć kilo do wyznaczonej daty, a waga ani centymetry ani drgną.

Tak spojrzałam na to trochę z boku.... O co chodzi z tym chudnięciem do wyznaczonej daty? Co powoduje tymi kobietami? Mną powodował wstyd, ale przecież nie każdy ma to samo - może one chcą kogoś olśnić, albo boją się oceny? Może chcą kogoś poderwać? A może wszystko razem?

O co chodzi z tym wstydem? Dlaczego kiedy dochodzi do kwestii zrzucania ubrań - na lato, na plażę czy w jakiejkolwiek podobnej sytuacji - zaczynamy się wstydzić albo komuś zaimponować. Zaczynamy odczuwać dyskomfort. Ciekawe, czemu tego dyskomfortu, wynikającego czasami z 5 kilogramów, nie odczuwa się podczas noszenia swetrów czy innych bluz, ale jak już trzeba się rozebrać, to nasze ciało zaczyna nam przeszkadzać.

Czasami jest gorzej, czasami się człowiek naogląda zdjęć w sieci czy innych gazetach i che wyglądać podobnie do jakiejś tam dziewczyny - modelki - czy instruktorki "fitns". Mieć podobne ciało czy czasami wyglądać wręcz identycznie. Albo za wszelką cenę pokazać, że ma się mięśnie. Albo te mięśnie za wszelką cenę ukryć.

Nie wiem, a gdzie w tym wszystkim jest zdrowie? Mnie dietetyczka szybko ukróciła stwierdzeniem, że nawet, jeżeli zdecyduję się na dietę, to pierwszego efektu powinnam się spodziewać po jakimś relatywnie dłuższym czasie, np. po kwartale. powód jest prosty:

spowolnionego błędami żywieniowymi metabolizmu nie da rady wyrównać w ciągu kilku tygodni, wymaga to czasami kilku miesięcy.

Nie powinnam też się spodziewać policzalnych wyników w ciągu tego kwartału, a najszybciej za pół roku.

Tym samym termin "do kwietnia" czy "do czerwca" nie są dla mnie w żaden sposób miarodajne. To, na co powinnam się nastawić na pewno to odbudowa prawidłowego procesu metabolizmu i stopniowa utrata masy ciała - tych moich 10 kilogramów tłuszczu.

Dochodziłam do tego jakieś dwa tygodnie. W końcu odgrzebałam napisaną półtora roku temu dietę, porównałam kilka wyników z analizatora składu masy ciała (zapotrzebowanie kaloryczne), poszłam na zakupy i tak mi już mija tydzień trzymania się wytycznych. Nie oczekuję miarodajnych wyników szybciej niż za jakiś kwartał. Nie uważam też, żeby utrata 4 kg była dla mnie czymś spektakularnym. 4 kg to dla mnie ilość odpowiadająca zmagazynowanemu w organizmie glikogenu. Za pół roku mam zamiar pojechać do mojej znajomej i stanąć sobie na wadze, a kiedy analizator powie mi, że coś się zmieniło, ruszyło, że ilość mojej tkanki tłuszczowej powoli się kurczy, a kiedy dowiem się, że zmniejszyła się o połowę, wtedy zaczniemy świętowanie :)