Mój dziennik kilogramowy

LilySlim Weight charts LilySlim Weight charts

poniedziałek, 30 listopada 2015

A za kilka dni bilans.

Mam wrażenie, że czasami traktuje to moje odchudzanie jak licealista czytający nieskończenie nudną lekturę.  Nie zwracam uwagi na bohaterów, fabułę, akcje czy cokolwiek innego - tylko liczy, ile jeszcze zostało mu stron tego chłamu. Ja też liczę - mam wielkie odliczanie. Kiedy widzę jak co poniektóre dziewczyny zamieszczają zdjęcia wagi z 6 z przodu dochodzi do mnie, że jestem... ogromna. Startowałam z wagą 82. Dzisiaj waga pokazała mi 76 kilo. Jeszcze co najmniej 10 kilo przede mną. Jeszcze co najmniej 4 rozmiary przede mną.
I powinnam się cieszyć! Te wszystkie lachony, które się wyszczupliły prowadza takie fajne pozytywne blogi - a ja z siebie wylewam treść natury wszelakiej i z deka smutnej, depresyjnej i w ogóle dołującej. Sama się dołuję, jak to czasami czytam, i tylko czekam, aż będzie mnie już mniej... Chciałabym już to wszystko kończyć... Nie wiem, czasami ludzie tak fajnie reagują na zmiany, cieszą się, zamieszczają motywujące wpisy i w ogóle confetti. A ja co - pokazuje mi waga za dużo - źle. Pokazuje mi waga mnie - źle. Pokazuje mi waga COKOLWIEK - źle. Ciągle jest mi źle. Normalnie palnąć sobie w łeb to mało.

A na dodatek dostałam jedno ze zdjęć z wesela z 24 października:


Taa, to ja.... Taa.... chodząca deprecha, nie ma co. 

Jedyna rzecz mnie pociesza - co kilogram zbliżam się do celu <3

niedziela, 29 listopada 2015

Chmikowanie zaczyna się w sklepie (i znów rzecz o słodyczach)

Kiedyś byłam weganką przez miesiąc. Wegetarianką jestem od 17 lat.
Mój epizod z dietą wegańską skończył się przytyciem 2 kilogramów (dużo smażonego, słabe zbilansowanie posiłków). Epizod był dla mnie o tyle istotny, że nauczyłam się omijać niektóre działy.
Zauważyliście, że dział z pieczywem jest na szarym końcu sklepu (wyjątkiem jest chyba tylko Biedronka i Lidl), a pierwsze alejki, w które się wchodzi, to dział z alkoholem i słodyczami? U mnie, w W. Tesco jest urządzone właśnie w ten sposób. Jak chcę się dostać na dział jakichś strączków muszę się przekopać przez 3 alejki słodyczy i 1 alejkę słodkich napojów. Tak, słodkich napojów - czyli wód smakowych. Woda smakowa to bezbarwny słodzony napój. WODA nie ma składu. Omijam wody smakowe od chwili, kiedy przez przypadek zobaczyłam, że mają skład. To tak jakby pisać o składzie jabłka czy ogórka na opakowaniu. Podejrzane, co?
Niektóre działy po prostu omijam szerokim łukiem. Będąc weganką (przez cały mega długaśny miesiąc) omijałam działy nabiałowe, słodyczowe, mięsne, rybne itd. Nauczyłam się szperać po składach - i przekonać się o tym, ze serio weganie mają czasami tylko kilka produktów na krzyż do kupienia z "gotowców", a zbilansowany posiłek są w stanie przygotować. Do tej pory zostało mi w menu moje ukochane danie - kasza jęczmienna lub pęczak, ugotowana soczewica, sos pomidorowy na mące żytniej i garść kiełków - najlepiej rzodkiewki czy cebulki. Niebo w gębie!
Wracając do tematu - kompulsywne kupowanie zaczyna się już w sklepie. Jeżeli mąż mój staje przez półką z chrupkami i mówię mu, żeby brał sobie, co chce, to mogę być pewna, że weźmie sobie ze 4 duże telewizyjne paczki Lay'sów albo inne chrupki. Będzie je jadł dwa tygodnie, ale zje wszystkie. Jeżeli idziemy do sklepu na jakieś większe zakupy, nawet z listą, zawsze znajdzie się w naszym koszyku coś, czego nie planowaliśmy - uroki dużych sklepów. Najlepiej było to widoczne w momencie, kiedy jeszcze kupowaliśmy słodycze. J. ponoć słodyczy nie jada, bo nie lubi słodkiego.... ale jak widzi czekoladki miętowe z Wawelu to już mu się światopogląd zmienia :) Ja uwielbiałam balony, ciastka, czekoladę... potrafiliśmy we dwoje wziąć nawet i 8 tabliczek, i jeszcze jakieś ciastka, i chrupki, i paluszki, i wszystko szło w tydzień-dwa. Tak, mój nie jedzący słodycz mąż wciągał ze mną czekoladę i ciastka.
teraz Agnieszka poucinała mi wszystkie ekscesy tego typu - przepraszam, zostawiła mi jeden dzień, kiedy przysługuje mi 5 biszkoptów. Taki dzień mam 1 na 14 ułożonych dni i bynajmniej nie jest on moim ulubionym. Ostatnio braki słodyczowe tak się dały mężowi we znaki, że kupił sobie całe opakowanie pastylek czekoladowych o smaku wiśniowym... i całe opakowanie zjadł prawie że sam. Z kilkoma sztukami pomógł mu Młody. Ostatnio tez chciał kupić czekoladę, ale powiedziałam w sklepie kilka uszczypliwych słów (kiedy jesteśmy w markecie dłużej jak pół godziny zaczynam się denerwować, irytować itd.) Ostatnio do domu przynosi słodzone napoje i chrupki. Okazało się, że moja mania chomikowania nauczyła go, że niektóre działy zaczęły istnieć (ze słodyczami) i trudno mu się od tego uwolnić. Z drugiej strony - przyzwyczaił się do tego, że słodycze zawsze w domu są i można sobie coś "skubnąć" od pożerającej dwulitrową paczkę lodów w ciągu tygodnia żony.
Nauczyłam męża brania słodyczy do koszyka w sklepie, i teraz trochę mam za swoje. Wiem natomiast, że na każdych zakupach oszczędzamy około 30-40 złotych, które normalnie poszły by na same słodkości.
Kolejna rzecz - gotowce. Już jakiś czas temu mąż mi powiedział, że nie chce chodzić na zakupy głodny, bo kupuje za dużo gotowców do zjedzenia na już. Czyli tego wysoko przetworzonego gówna, które rozpycha żołądek, skleja jelita, powoduje zaparcia albo biegunki i od którego tyje się w najbardziej niezdrowy z możliwych sposobów.
Mąż potrafił wziąć tyle gotowców to spółki ze mną, że jedliśmy je potem przez 4-5 dni. Mrożone warzywa na patelnię, pizze, pyzy, mrożone pierogi, mrożone makarony z sosem (takie gotowe dania), jakieś kupne sałatki, po których zawsze czułam się jakbym miała kamień w żołądku..... Teraz już nie mamy takiego problemu, bo. 1. Żonie nie wolno, a on nie będzie jadł tego sam, 2. żona mu nie zrobi, więc nie weźmie, bo jemu nie będzie się chciało, 3. Żona omija ten dział, więc nic nie kusi. Kupujemy całkowicie inne rzeczy.
Już teraz jest tak, że niektóre działy dla mnie zaczęły istnieć - np. działy z mięsem, ale zawsze ochrzaniam męża, że mięsa nie powinno się kupować w markecie (mój mąż i dziecko jedzą mięso, ale układ mamy taki, że góra 1-2 razy w tygodniu, z czego ten 1 raz to musi być ryba).

Czasami lepiej jest usunąć ze swojego światopoglądu niektóre działy sklepowe. Bardzo ułatwia to życie i zmianę sposobu myślenia. Na diecie wegańskiej potrafiłam spędzić i pół godziny na dziale słodyczy, szukając słodyczy wegańskich. Niby weganizm taki zdrowy (co ja gadam, niby wegetarianizm taki zdrowy), a tu taki kwiatek, że co poniektóre gówna wcina się dalej.... Nie kupuje też "na zaś", z myślą, że jak już schudnę, to sobie zjem. Nie patrzę też na półki z nostalgią, że jak już schudnę, to sobie kupię i będę to wcinać. Nie. Nie brakuje mi tych rzeczy ani w kuchni, ani na talerzu, ani w żołądku. Serio. Dużo gotuję sama i jest mi z tym dobrze - czasami trochę ciężko, prawda, ale czuję się lepiej. Wiem, kiedy jestem syta. Wiem, kiedy coś jest słodkie.To takie małe słodkie pierdółki, których nie można wyłapać, kiedy człowiek jest otyły (leptynooporność? tak to się nazywało?) i kiedy jada wysoko przetworzone żarcie (niektóre związki chemiczne mają działanie blokujące uczucie sytości).
Chomikowanie, które przy niezdrowym trybie jedzenia wypracowałam sobie w sklepach niestety dalej za mną pokutuje. Nadal kupuje ponad miarę.
Teraz zbliża się Boże Narodzenie i będzie to nieco inne Boże Narodzenie i nieco inna Wigilia, bo prawdopodobnie spędzimy ją w domu. Muszę zatem dobre zaplanować menu. U mnie w domu zawsze waliło się całego jedzenia tony, a potem dojadało pozostałości i 3-4 dni później.... powoli uczę się od tego odchodzić, na rzecz mniejszej ilości np krokietów. Nie 40 a tylko 8-10. Podobnie z pierogami z soczewicą - nie 30, tylko góra 10-12. Na temat ciast - nie 4 blachy, tylko jedna albo dwie keksówki, i to nie z całego przepisu, tylko z 1/2 do 2/3 zalecanych produktów. Chce żyć nieco inaczej, więc tez muszę zacząć inaczej myśleć, wiele rzeczy odpuszczać i szykować/kupować/gromadzić mniej, w sposób bardziej przemyślany. Od tego chyba się zaczyna.

sobota, 28 listopada 2015

Chomikowanie

Mój problem to po części chomikowanie. Kupuję i chomikuję dużo rzeczy - może nie tyle, co mąż, ale i tak dużo. Włóczki, materiały - jak zaczynam się czymś interesować dostaję okropne BUM, zbieram wszystko, co znajdę na ten temat. Po jakimś czasie mi przechodzi - albo i nie.

Podobnie mam z jedzeniem.

Agnieszka rozpisała mi dietę i zaczęły przy niej wychodzić niektóre moje niedociągnięcia w prowadzeniu kuchni czy regularności posiłków. Dziecko posiłków regularnie nie jada.... Albo nie chce, albo ja zapominam, a on nigdy nie jest głodny.... Kupuję tez i chomikuję jedzenie, żeby za jakiś czas je wyrzucić. Tez tak macie? Kupujecie coś z zamiarem zjedzenia, a potem się nagle (po tygodniu-dwóch) okazuje, że produkt już jest po terminie albo zepsuty - i do śmieci.... dopiero przy diecie Agnieszki zorientowałam się, że na wpół pusta lodówka to jednak dobry patent. Mnie nie ciągnie to różnych cudów, mam pewność, że jem świeże jedzenie itd.

Ostatnio weszłam do szafki kuchennej posprawdzać, co mam z suchych rzeczy,Znalazłam 4 paczki kaszy, 3 paczki różnych typów ryżu, makarony, mąki....czekoladowe płatki śniadaniowe.... Nie przypuszczałam, że tyle rzeczy można mieć pochomikowanych i o nich zapomnieć! W moim przypadku jedzenie to coś kompulsywnego z jednej strony, z drugiej to coś, do czego średnio przywiązuję wagę - chcę jeść byle szybko i dużo i małym nakładem energii..... Największy błąd, jaki można zrobić. Musze się jeszcze tyle nauczyć, że bywa to czasami przytłaczające.

Mam zamiar dać sobie spokój z zakupami dopóki nie opróżnię szafki w kuchni z tych wszystkich kasz, makaronów i innych pochowanych cudów. Szkoda wyrzucać, jak się przeterminuje. Musze też wziąć pod uwagę, że jadam relatywnie mniej, niż wcześniej. Znaczy - z jednej strony więcej, bo częściej. Z drugiej strony - mniej na raz. To mi trochę wywraca światopogląd.

Mam deadline, kiedy to moja pani dietetyk postawi mnie na analizatorze skład masy ciała i dowiem się, ile i czego zgubiłam, czego nabrałam, a co straciłam.

7 grudnia

będę miała wykonany drugi pomiar, po równych 2 miesiącach trzymania diety redukcyjnej. W końcu się dowiem, ile faktycznie straciłam tłuszczu i ile roboty jeszcze przede mną. Dzisiaj w sklepie chciałam sobie kupić spodnie do występów. Robimy pokaz na Barbórkę na Starej Kopalni w W. i już wiem, że będzie w ciul zimno, więc jakieś dłuższe spodnie czy jakaś bluzka z długim rękawem by się nadała. Wzięłam spodnie z wieszaka, które obliczałam, że będą na mnie ciasnawe. Jedna para była nietrafiona (38 i biodrówki, ble), a kolejne dwie wróciły ze mną do domu. Zdecydowałam się na nie, bo cała reszta spodni jakie posiadam jest w rozmiarze 44. Usłyszałam ostatnio taki tekst od mojej szefowej, że jestem taką inspiracją - jak widzi mój tyłek w powyciąganych, za dużych spodniach, to aż jej się chce trenować. Z jednej strony miło mi się zrobiło. Z drugiej strony.... tyłek w powyciąganych, za dużych spodniach za estetycznym widokiem nie jest.... więc, żeby już nikt po mnie nie jechał, kupiłam sobie dwie pary spodni i mam zamiar nosić je całą zimę. Może po świętach jeszcze sobie coś kupię, ale to się zobaczy, czy będzie potrzebne. Jakbym miała pasujące na mnie spodnie w szafie, nawet stare, może nie musiałabym ich kupować, ale jednak okazało się, że powywalałam dużo ubrań z czasów, kiedy nosiłam 40-42.

Chciałabym już mieć cały proces chudnięcia za sobą. Już chce ważyć te 65 kilo. Waga rano pokazała 74 kg, teraz już 76. powinna pokazać 66. Ja już chcę ważyć te 64 kilo! Przede mną jeszcze dużo, dużo pracy i czasu, ale przysięgam, zrzucić 5 kilo na samej diecie - bez ćwiczeń - i mieć taki efekt jak powtórna możliwość założenia na siebie rozmiaru 42.... prawie się popłakałam ze szczęścia, z niedowierzania, że znów mogę założyć na siebie spodnie, które będą na mnie dobrze leżeć i nie będę musiała upychać brzucha, i nie muszę szukać 44 i płakać, że jestem szeroka. Ciężko...

Wyleczyłam się już ze stawiania sobie terminów na efekty, w sensie, że "powinnam schudnąć do tego-a-tego dnia". Nie, już się z tego wyleczyłam, żadnego chudnięcia "do wakacji", "do urodzin" czy "do urlopu". Jestem jednak ciekawa, jaką wartość pokaże mi waga na moje urodziny 25 kwietnia. 

środa, 25 listopada 2015

Czasami opadam z sił

Blog kiedyś obliczałam na pozytywny, że będzie miał w sobie energię, motywację, power do wszystkiego, a robi się z tego jedna wielka deprecha.
Siedzę, jest późny wieczór, prawie północ. Waga, wredna pipa jedna, pokazuje 78 kilo.
Dzisiaj stwierdziłam też, ze mam dość. Mam dość liczenia, kontrolowania, sprawdzania ile zjadłam, czy aby proporcje się zgadzają i inne takie. Zjadłam sobie trzy wysoko przetworzone kuleczki ziemniaczane i pałeczkę czekoladową ważącą 5 gram. Powiem szczerze, że mam to w nosie. Ostatni cheat meal miałam 3 tygodnie temu, a dzisiaj po prostu miałam ochotę sobie pozwolić na coś innego.
Nie wiem czemu waga stanęła i nie chce drgnąć. Potrafi pokazać nawet więcej z dnia na dzień. Zresztą mój LilySlim mówi sam za siebie.....
Nie wiem, z czym to się wiąże.
Powiem też szczerze, że mam już ochotę mieć to za sobą - już być chudsza o te 10 kilo i już mieć to za sobą - ale przede mną jeszcze sporo pracy i sporo pilnowania... I do tej pory nie wiem, jak szybko będę miała wyniki z analizatora składu masy ciała. Wydaje mi się, że poleciały te 4-5 kilo i stop - i koniec - i już nic się nie rusza.
Piję wody tyle, ile należy. Jem wg rozpisanego zapotrzebowania. Może trochę nie dosypiam, ale ciężki okres teraz u mnie - praca i akord. Waga stoi. Chociaż ta jedna by mnie podniosła na duchu. Moje spodnie najpierw się zrobiły za duże, a potem wszystko się zatrzymało. Takie momenty dobijają mnie najbardziej. Nie mam do zrzucenia 50 kilogramów - mam do zrzucenia jeszcze 10 kilo? Moja waga docelowa to 65 kilo - czyli łącznie jeszcze 12 kilogramów, a ja już-już-już mam przestoje.
Mam taką cichą nadzieję, że stanę jutro na wadze i zobaczę to 76. Mam nadzieję.

Przypuszczam, że takich momentów będzie jeszcze więcej, wszystko będzie zależało, czy dam rade je przetrwać.

Nie będę owijać w bawełnę, że chudniecie (szczególnie, jak się ma powbijane do głowy obrazy tłuszczu jako tarczy, za którą możesz schować swoje wrażliwe "ja") to nie taka prosta sprawa. Czasami na stronach i na blogach widać, że ludzie się cieszą, że "jest moc", że "poćwiczone", wszyscy są szczęśliwi etc. To chyba tylko część osób tak ma. Część przechodzi przez to ciężej, targają nimi niepewności, brak wiary we własne siły - i żadne zapewnienia tego nie zmienią. To  jest coś takiego, co trzeba sobie w głowie poukładać, żeby pójść dalej. Można się nauczyć jak jeść, żeby nie przytyć, ale trzeba tez się nauczyć jak żyć i jak myśleć, żeby znów się za tą swoją tarcza nie schować.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Waga - wredna mała pipa

Jak co poniedziałek, weszłam z samego rana na wagę. Po porannym siku, przed śniadaniem, prawie że tuż po obudzeniu. postawiłam ją standardowo, na kafelku w przedpokoju, żeby była na równej powierzchni.

Pokazała 77,8 kg.

Wróciłam z pracy 10 godzin później i waga pokazała 76,8 kg.

Powinnam się trzymać swoich wytycznych i potulnie wpisać do tabelki na górze mój dzisiejszy ranny wynik. Wynik, który powie, że nic nie schudłam. Wynik mówiący o tym, że kilogramy nie poleciały. A wiem, że poleciały, bo chociażby ugrania mi to pokazują. Zaufać pipie?

Mam ochotę poczekać do jutra i sprawdzić wynik jutro rano, porównać, ale obiecałam sobie, że będę uczciwie, bez owijania w bawełnę, wpisywać wszystkie wyniki jak leci, czy dobre, czy złe. Nie wiem czemu w zeszłą środę małpa pokazała mi 75,5? Może na zachętę? Może dlatego, że byłam przed okresem? Może dlatego, że jestem z deka obsesyjna na punkcie wagi? Jak patrzę na schemat z 2013 to sprawdzałam wagę co drugi dzień. Na dobre mi to nie wyszło....

Niech będzie. Wpiszę dzisiejszy wynik do tabelki. Jestem uczciwa wobec siebie, nawet, jeżeli waga pokazuje coś, z czym się nie zgadzam. Na ciężkość ciała składa się wiele czynników.

Cały czas liczę na to, że pojadę do Agnieszki i będę tam miała jak krowie na rowie, że traciłam 6 kg w wagi i 3-4 kg tłuszczu i że wskaźnik tłuszczyku trzewnego spadł.... Trzymajcie kciuki.

niedziela, 22 listopada 2015

Wspomnień czar

U mnie powoli.

Dostałam okres - organizm zmagazynował wodę - znów czuję się ogromna, jak meduza wyciągnięta na gorącą suchą plażę - niekomfortowo. Poniedziałkowe ważenie będzie miało powalające wyniki - biorąc pod uwagę, że brzuch mi się nieźle od tego okresu zaokrąglił.

Do tego ostatnie dwa dni z dietą były takie średnie, w sobotę wypadły mi dwa posiłki z powodu treningu na pojach, potem dziś mi się pospało, poćwiczyło i nie do końca zjadłam to, co mam w diecie - miałam zjeść samą zupę jarzynową, a zagryzłam naleśnikiem i warzywami z 50 g sera feta. Sobie to uargumentowałam tym, że poćwiczyłam z ciężarkiem i nie chcę sobie zjeść mięśni, ale moja wiedza na temat żywienia jest tak słaba, że chyba sobie po prostu usprawiedliwiam rozluźnienie w normie żywieniowej. Boję się tego, bo mam zakodowanych wiele kiepskich nawyków i boję się do nich wrócić. W teorii oczywiście wszystko się wie, ale w praktyce..... eh, szkoda słów....

Nakręciłam filmik na początku tego miesiąca i z powodu kilku wyników na wadze muszę go opublikować, porobiłam też zdjęcia aktualnego mojego brzucha - jako taki mały dokument a propo tego, jak wyglądają postępy w odchudzaniu się z tłuszczu. Pasek gdzieś tam na dole pokazuje mi, że prowadzę bloga już dwa lata - i nie chcę być uważana za bota albo coś sponsorowanego. Już kilka razy widziałam takie cuda i czytałam o takim naciąganiu - kupowaniu zdjęć i podobne cuda. Czasami też niektóre blogi są po prostu fingowane.

Chciałabym to wszystko pozamieszczać tutaj, ale obecnie siada mi przeglądarka za przeglądarką, pousuwałam z komputera wszystko co mogłam i ciągle systemowi brakuje miejsca na dysku. Musiałam zassać jakiegoś wirusa i nie jestem w stanie normalnie funkcjonować - co chwilę się włącza jakiś instalator czegoś dziwnego, czego nie idzie zidentyfikować, co chwilę przeglądarka i system się resetują z powodu za małej ilości miejsca na dysku - porażka jakaś. Nawet przez FB z koleżanką nie mogę spokojnie porozmawiać, bo wszystko mi siada. Dzisiaj mąż robi mi reinstalkę systemu i mam nadzieję, że tym razem wszystko będzie działać jak powinno.

Mam nauczkę, żeby nie zasysać za dużej ilości wzorów z Ravelry...... Ile tam darmówek..... ale pewnie też pełno wirusów :(

piątek, 20 listopada 2015

Kupiłam cztery litry Coca-Coli.

Mam też zamiar wzmiankowaną Colę zużyć. Podobno świetnie ściąga rdzę, a hantle mojego męża wymagają konkretnego odrdzewiania. Mam zamiar włożyć je do michy i zalać Colą na cała noc. Najlepiej tak, żeby mąż nie patrzył.

Już mi się usłyszało, że tej Coli to trochę szkoda na wylanie do zlewu... ta... a zdrowia nie szkoda. Jak rzuciłam palenie w 2010 roku uzależniłam się od Coca-Coli. Potrafiłam wypić nawet 2 litry dziennie. W pewnym momencie była dla mnie tak słodka, ze rozcieńczałam ja wodą i... piłam dalej. Masakra.

I tak przez pół roku, z buta przytyłam 7 kilo w miesiąc. Nie dałam rady całkowicie wyleczyć się z nałogu.

Teraz ze zmienionym schematem żywieniowym mam do niej inne podejście - nie ciągnie mnie do niej fizycznie - psychicznie może tak, ale nie fizycznie. Już mnie nie skręca na sam jej zapach. Całe szczęście, że mąż wychodzi na wieczór - wyleję cała Colę do miski i przynajmniej nie będzie mi płakał.

Porobię tez zdjęcia, ciekawa jestem efektu końcowego.

niedziela, 15 listopada 2015

A dzisiaj....

... waga pokazała 76 kg. Czekam na poniedziałkowe ważenie i wpiszę wartość do tabelki na górze.

piątek, 13 listopada 2015

Mój punkt zapalny

Jak tak sobie przeglądałam blogi i vblogi o odchudzaniu, motywacjach itd. trafiłam na to, że każda z osób, która zaczynała gubić kilogramy miała punkt zapalny - taki moment, kiedy nagle coś z tyłu głowy zaskoczyło, że już pora coś ze sobą zrobić. Czasami była to kwestia po prostu wstania rano i stwierdzenia: "Od dzisiaj działam". Dla innych była to kwestia jakiegoś postanowienia etc. W każdym razie coś przelało czarę i puściło koło w ruch.
U mnie było podobnie, inaczej - po mojemu.

Uwielbiam zwijać się w kulkę, podciągać kolana pod brodę - wszystko, co powoduje, że wszystkie moje kończyny są blisko tułowia. Jak czytam, to najlepiej z podkulonymi nogami, jak robię zdjęcia w pracy, to w kucki. Odstający twardy brzuch mi w tym po prostu przeszkadza.
Czasami moja niedyspozycja żołądkowa, związana z brakiem woreczka i refluksem, powoduje, ze mój brzuch robi się twardy, sztywny. Jak tyję - nabieram tych dodatkowych kilogramów wody przed okresem, to wszystko skupia się w górnej partii brzucha. Dolna partia brzucha potrzebuje więcej czasu, żeby się "zaokrąglić", a pierwsze oznaki zatrzymywania wody, tycia czy puchnięcia od niedyspozycji pojawiają mi się w górnej partii brzucha.
Kiedyś przyszłam do pracy i byłam spuchnięta na brzuchu. Coś musiałam zjeść nie tak przez weekend, już nie pamiętam, co to było. W każdym razie standardowo siadłam sobie na krzesełku i chciałam sobie przybrać taką niedbałą pozycję komputerowca, ze skrzywionym kręgosłupem i podwinąć nogi.
Nie mogłam.
Miałam wrażenie, ze pod skórą mam sztywną poduszkę, o którą się opieram. Brzuch miałam twardy na całej długości i szerokości jak deska, nie chciał się zgiąć wpół, nie mogłam kucnąć do robienia zdjęć, a jak już to zrobiłam, to momentalnie poczułam uderzenie gorąca, bo podskoczyło mi ciśnienie. Miałam wrażenie, że z przodu ktoś przybandażował mi dechę i że to na niej opieram klatkę piersiową i uda.
I fizycznie mnie to bolało.
przeszło samo po kilku dniach, ale - chociaż minęło ju,z kilka miesięcy - do tej pory wyraźnie pamiętam to uczucie, kiedy twój własny tłuszcz zaczyna Ci bardzo przeszkadzać, nie możesz przyjąć pozycji, jaka jest dla ciebie wygodna. Kiedy twój własny brzuch zaczyna być dla ciebie jak drewniany usztywniający cię na praktycznie całej długości, mięśnie chcą się poruszać, kości proszą o "porozciąganie" się, powyginanie w różne strony, a Ty nie możesz tego zrobić, bo twoje własne ciało ci na to nie pozwala.
Wtedy bardzo się przestraszyłam. Przestraszyłam się tej nieporadności, tego małego zakresu ruchu - i tego, że usztywniła mnie moja własna nadwaga, że brzuch aż do połowy klatki piersiowej był zamknięty jakby w drewnianym gorsecie.
Powiedziałam - nie, nie chcę tak. Wygrzebałam dietę od Agnieszki.
Przysięgam, że do tej pory, jak o tym myślę, to chce mi się płakać. Wiem, że to trywialne, ale ja się poczułam jakby uwięziona nie w swoim ciele, tylko w tych sztywnych tłuszczowych, napuchniętych, twardych ścianach. Nie wiem, jaką musiałam mieć minę w pracy, pewnie wymowną, bo E. nic nie skomentowała. Bardzo się przestraszyłam. nawet teraz, kiedy to opisuje po prostu się boję. To jest taki silny wewnętrzny lęk, którego nie mogę rozgryźć ani dojść do tego, co tak naprawdę leży u jego podstaw.

To tak to się zaczęło u mnie.

środa, 11 listopada 2015

Sprawdzony wspomagacz odchudzania

Znalazłam zajebisty specyfik w realny sposób pomagający stracić zbędne kilogramy.

Serio, to nie ściema. Fakt faktem, trochę trzeba zapłacić za pakiet startowy - jakieś 200-250 zł, ale to w sumie taka inwestycja jednorazowa. Suplementy diety są pospolite i można je kupić niemal w każdym sklepie.

Jedyny szkopuł w tym, że trzeba tego pilnować i łykać do 5 razy dziennie. Rzadziej nie można, częściej też nie, bo nie będzie efektu. I jak się dawkę pominęło przez przypadek, to się jej nie uzupełnia, tylko trzeba ominąć i przejść do kolejnej o wyznaczonej porze. Na początku trzeba się pilnować z porami, kiedy to brać, ale potem wchodzi w nawyk i już się pamięta o porach. I trzeba pić wodę, wtedy lepiej działa.

Jak na razie nie zauważyłam u siebie skutków ubocznych (oprócz nieznacznej poprawy nastroju), ale jak tylko się pojawią to Was ostrzegę.

Koleżanka też wypróbowała i jest zadowolona. Na początku jest trochę trudno, bo dostaje się listę rzeczy, które można jeść, a których nie wolno, ale po jakimś czasie można się przyzwyczaić. No i słodyczy nie wolno.

Zainteresowanych odsyłam tutaj po szczegóły - https://www.facebook.com/dietaminka/?fref=ts
Pytajcie o indywidualny plan żywieniowy.



:]

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia

Poszperałam sobie w przepaściach Inernetu przez ostatnie kilka dni i chyba znowu przyszla pora na chwilowe odłączenie się od tego wszystkiego i przemyślenie sobie kilku kwestii.

Jedną z nich jest sprawa wiecznej awantury między paniami w rozmiarze 34-40 a paniami w rozmiarze size plus, czyli 42 i więcej. Może sprawa nie dotyczy awantury między paniami, ale między ludźmi, którzy klasyfikują kobiety wg rozmiaru. Give me a break, jak można klasyfikować ludzi wg rozmiaru, który niszą? To jakby klasyfikować części mowy (tutaj: dopiero jak się porządnie pogrzebie, czym jej systematyka części mowy to się dowiemy, że wszystkie systematyzacje są SZTUCZNE i żadna systematyzacja nie jest IDEALNA).

Oczywiście, fajnie by było iść sobie do sklepu i kupić pasujący na siebie ciuch...

Ja mam mały biust, otyłość brzuszną. Nie kupię w sklepie koszuli, która by na mnie idealnie pasowała. Koleżanka moja od kilku lat jeździ na wózku. Pupę ma w rozmiarze 34, a ramiona 44. Jej ramiona już są klasyfikowane jako size plus.

Kolejna moja znajoma jest malutka, chudziutka, ale cycem mogłaby zabić na miejscu.

Inna ma wąziutką talię, smukłe ramiona, śliczne biodra.... i nogi, które określa mianem klockowatych, bezkształtnych baryłek. Jak jest szczuplejsza to tego nie było widać, ale kiedy przybrała kilka kilogramów już można było zauważyć, co miała na myśli (chociaż suto przejaskrawiła, jak to każda kobieta z kompleksami).

Oczywiście, fajnie by było iść do sklepu i kupić na siebie coś pasującego, wziąć z wieszaka, naciągnąć na grzbiet i stwierdzić, że dobrze leży. I jak to zrobić? Moja rozmiarówka - noszę obecnie coś pomiędzy 42 a 44 (42 za małe, 44 za duże) ma rozbieżności w obrębie każdej części garderoby. Biustonosze z dobrą miską mają dla mnie za mały obwód. Bluzki dobre w biuście są za małe z brzuchu i na odwrót - dobre w brzuchu są za duże w biuście. Spodnie dobre w pasie układają się w ten specyficzny sposób w kroku, gdzie mam hektary materiału. Spodnie dobre w udach - no, można było się domyślić - nie dopną się w brzuchu.

Tym bardziej witki mi opadają, kiedy słyszę, że 42 to size plus. A w której części ciała to 42 jest umiejscowione?

Druga sprawa, że nasz indywidualny odbiór jest przecież subiektywny. My siebie odbieramy jak najbardziej subiektywnie. Są kobiety, które lubią swoje kilogramy, są takie, które ich nie lubią, są takie, które lubią szczupłe siebie i są takie, które za wszelką cenę chcą przytyć. Po co szkalować dziewczynę, że nosi 42 i jest "spasła", a drugą, ze nosi 36 i jest "sucha"? Rozmawiałam kiedyś z mężczyzną, relatywnie do mnie młodym (miał 22 lata), który musiał nauczyć się szyć, bo nie było ubrań w jego rozmiarze. Był tak szczupły, że wszystkie ubrania na nim wisiały. Do tego nie mógł przytyć - jego organizm po prostu się nie zmieniał. Była to dla niego w jakiś sposób osobista tragedia i się tej swojej chudości wstydził. Jak kobieta ważąca 80 kilo próbuje zamaskować te kilogramy, on starał się zamaskować wystające kości.

Sytuacje są różne i moje zdanie jest takie, że całe to zawirowanie jest z deka bezsensowne, a nawet robiące krzywdę. Jeżeli lubimy swoje ciało takie, jakim jest, i nie chcemy w nim nic zmieniać - czy ma się rozmiar 36, czy 44, to taką decyzję należy uszanować. Kropka.

Jednocześnie uważam, ze nadprogramowe kilogramy, które zagrażają naszemu zdrowiu - i z drugiej strony znaczna niedowaga - powinny być traktowane jako odejście od normy. "Nadprogramowe kilogramy zagrażające zdrowiu" to nie te 5-10 kilo w udach. Chodzi mi tutaj o ten typ otyłości, który rozpoznany przez lekarza bądź dietetyka klinicznego może być uznany jako szkodliwy. Tak, można być optycznie szczupłym i mieć sporą ilość tłuszczu trzewnego. I uważam, że taka osoba o takich parametrach już powinna przemyśleć kwestię rekompozycji składu swojego ciała. 

Powyższe zdanie dotyczące tłuszczu trzewnego jest moim prywatnym, niepopartym żadną literaturą! Podkreślę to zdanie, żeby było dobrze widoczne. Mogę się oczywiście mylić i pewnie zmienię zdanie za jakiś czas, mój poziom wiedzy w tej kwestii jest bardzo niski. Na chwilę obecną jest to moje prywatne zdanie, wydaje mi się, że logiczne. Nie ukrywam jednak, że może ono ulec zmianie za jakiś czas.





Każdy oczywiście ma swoje odczucia dotyczące idealnej sylwetki, idealnej wagi etc. Kłopot zaczyna się w momencie, kiedy media zaczynają coś "lansować" - albo nienaturalnie wychudzonego szczypiora, albo panią z nadmiernie wybujałymi okrągłościami. W pewnym momencie przewinęłam się przez fora pro ana i czytałam je przerażona. Z tym poziomem wiedzy, którym obecnie dysponuję, zdanie dziewczyn prowadzących te blogi przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Media potrafią wmówić człowiekowi wiele rzeczy i czasami warto sobie wszystkie te media powyłączać - wyłączyć net w komórce, wyłączyć komputer (do zadań innych niż praca), wyłączyć telewizor i na jakiś czas dać sobie spokój z gazetami. Nie dość, że na początku doświadczymy detoksu i będziemy za wszelką cenę szukać sobie wymówki, żeby jednak ten telewizor/komputer/internet włączyć, do tego jak już ktoś to wytrzyma, to się zorientuje po jakimś czasie, że jego odbiór rzeczywistości nieco się zmieni.

Osoba, która chce zrzucić kilka kilo musi się też przemodelować emocjonalnie. Muszę sobie kilka spraw przemyśleć i poukładać w głowie. Kolega męża powiedział mi jakiś czas temu, że jeżeli odpowiedzi na pytanie nie można sformułować w krótki zwięzły sposób - to znaczy, że nie ma się zdania na dany temat, że kwestia jest po prostu nieprzemyślana. Nie mówię tu, że trzeba mieć zdanie na każdy temat, ale jeżeli już się je posiada, trzeba umieć swoje zdanie zwięźle uargumentować i jasno przedłożyć drugiej osobie. Mam w głowie kilka kwestii, które wydają mi się istotne, ale muszę się z nimi przespać, poświęcić im nieco więcej czasu - i porządnie poukładać.

Mam też nadzieję, że swoje powyższe zdanie wyłożyłam jasno i klarownie :)

poniedziałek, 9 listopada 2015

Kiedy z cheat meal robi się cheat day, a z cheat day rozwijają się wyrzuty sumienia

Zacznijmy od dzisiejszej skminy z pracy: ja i koleżanka z naprzeciwka, fitnesująca, dietująca itp., moja konkretna dyskutantka na sprawy związane z olejem palmowym, aspartamem i węglowodanami, zaskoczyła dzisiaj ze mną jedną kwestię - zaskoczyłyśmy obie ten sam temat.

Dieta jest złym określeniem, z którego nie powinno się korzystać. "Dieta" implikuje skojarzenie z określonym przedziałem czasowym. Ograniczonym, określonym, po którym - mur beton - wróci się do poprzednich praktyk żywieniowych, bo zabraknie człowiekowi wiedzy/samozaparcia/tego "systemu", który niesie ze sobą dieta, tej szeroko pojętej dyscypliny żywieniowej - po prostu wróci się do wpieprzania lodów na śpiku (ja u mnie), albo całej paczki krakersów i paluszków (jak u koleżanki).

Też często się mówi, że "dwa miesiące diety nie odwrócą całego życia żarcia słodyczy". Tak chciałam to ostatnio porozkładać na czynniki pierwsze, bo to zdanie od jakiegoś czasu mnie fascynuje. Tak czasami lubię się przyjrzeć jakiejś "mądrości" z boku. Żyję obecnie 31 lat i 27 tygodni. Zróbmy sobie z tego same tygodnie - wychodzi 1639 tygodni życia - z czego ze zmienionym, tym poprawnym planem żywieniowym funkcjonuję 5 tygodni.

1634 tygodnie wpierdalania słodyczy kontra  - 5 tygodni racjonalnego odżywiania swojej dupy.

OH, COME ON!


No, bądźmy realistami. niech sobie każdy policzy, ile to u niego wygląda i wyjdzie na to, że jakieś marne grosze. I ja się martwię, że po miesiącu spadły mi dwa-trzy kilo. Powinnam się cieszyć, że mi dupa nie zaśpiewała - to ty się teraz, laska, trochę popałuj, jak ja się musiałam pałować, jak żeś we mnie pchała tony cukrów prostych. Że tez nasz organizm jest na tyle plastyczny, że na jakąkolwiek zmianę reaguje już po tygodniu - jakby spojrzeć na powyższe, to powinniśmy być w szoku. I podziękować Bozi (tej mitycznej babuleńce, do której modliliśmy się za malucha), że JUŻ PO MIESIĄCU - PO 4 TYGODNIACH - mamy pierwsze zmiany.

To jakby z ponad półtora metra sznurka odciąć sobie 5 cm i płakać, że to mało i na nic nie starczy.

OH, COME ON!

Prowadzę też blog o rękodziele i powiem szczerze, że takie rozkładanie co poniektórych kwestii na czynniki pierwsze i poznawanie tego na własną rękę zawsze lepiej do mnie przemawiało niż kupowanie gotowych wyrobów. "Gotowy wyrób" kupiłam od Agnieszki, bo skoro przez 1634 tygodnie nie udało mi się doprowadzić do ładu, to chyba wypadałoby się w końcu za siebie wziąć - a że nie potrafię tego zrobić sama, to musi mi ktoś pomóc. Podobnie jak nie umiałabym sobie wykonać drewnianej szafki - po prostu pójdę i ją kupię, żeby zrobić z niej użytek.

Tak się czasami zastanawiam, dlaczego ludziom się wydaje, że ta "dieta" to będzie te kilka tygodni, załóżmy, 30 - a potem wrócimy do zajadania chipsów i lodów. Jeżeli ktoś tak myśli, to powinien się zastanowić, czy jest sens zaczynać i się znów pałować. To tak jakby ze sznurka odciąć magiczne 30 cm sznurka, a pozostałe końce związać. Na jedno wychodzi, tylko że te 30cm sznurka pójdzie do kosza. Mówię tutaj o sytuacji z efektem jo-jo, który miałam ZA KAŻDYM RAZEM, KIEDY CHUDŁAM NAWET 3 KILO - A WRACAŁY 4. Odcinałam kawałek sznurka i wiązałam końce.

Może wiąże się to z tym, że większość ludzi po prost nie umie sobie poradzić ze zmianą nawyków - i ja niestety do takich osób należę. Wystarczy wybić mnie z rytmu i nie wiem, co robić - problem mam nawet z tym, że kiedy byłam w ten weekend chora i wstałam z łóżka o godzinie 10:30 zamiast o 7:00 stałam w kuchni przerażona - zastanawiałam się, jaki posiłek powinnam zjeść? Śniadanie zapisane na 8:00 rano? Drugie śniadanie z godziny 11:00?

Złapałam się, że takie okoliczności, jak impreza do późnej nocy powodują u mnie poranną panikę, kiedy nie wiem, co powinnam zjeść. Nie wiem, więc wracam do tego, co bezpieczne - do starych nawyków. Więc się nawpieprzałam słodyczy. Teraz czeka mnie kolejny dylemat - mąż wymyślił sobie na Sylwestra autokarową ekspresówkę po Europie - żywienie mamy we własnym zakresie. Już się boję, jak to zorganizować, żeby nie wrócić jak z każdych wakacji - cięższa o 5 kilo.

Mam taką cichą nadzieję, że jakoś udało mi się to nasze dzisiejsze rozumowanie naświetlić. Czasami trudno jest to uchwycić. Mam tylko nadzieję, że z czasem prawa wartość przestawiona na górze będzie się powiększać, a lewa pozostanie tam, gdzie jest.

sobota, 7 listopada 2015

Czasami trzeba sobie powylewać trochę smutków

Poczytałam sobie dzisiaj kilka blogów i artykułów na temat tego, jak zrzucić te 10 kilo. Poszukałam sobie materiałów o treningach.. I okazało dowiedziałam się fajnej rzeczy - że jak już oznajmimy naszemu otoczeniu, że idziemy na dietę - to nam wspaniale przyklasną i będą nas dopingować.
otóż ja ważąc 72 kilogramy oznajmiłam, że się "dietuję" i że już spadłam do 68 kilogramów. Przyjaciółka - tak, moja ówczesna PRZYJACIÓŁKA wbiła mi kilka szpilek i skutecznie mi wybiła z głowy te moje durne zachcianki. Ja chciałam wyglądać tak, jak się czuję, na seksowną młoda kobietę, której bioderko ma w sobie ujmujące okrągłości a obojczyki wystają jak w opisie jednej z książek Janette Winterson - niczym owale skrzypiec. Szybko zostałam usadzona na miejscu. Kilkoma tekstami, nie pamiętam już teraz wszystkich, ale najważniejszy był chyba ten, że "ten brzuch miałam taki nienaturalnie zapadnięty (kurwa, jak można mieć zapadnięty brzuch ważąc 68 kilo przy 172 cm wzrostu?????), że to nie było normalne, że miałam obsesję, i kilka innych. Kiedy ja w ciąży osiągnęłam wagę 92 kilogramów, a po ciąży ważyłam 77 (w najgorszym swoim momencie 85) mówiła mi, ze jest OK, ale muszę jak najszybciej wrócić do formy i iść na zabiegi rewitalizujące brzuch (tak, kiedy ja nocy nie dosypiałam). Sama przyjechała w spodniach w rozmiarze.... 36. Nie ważyła 68 kilo, bo zawsze jej waga wahała się poniżej 60, a jak przekraczała 60 to już w ogóle była tragedia. Mnie wyśmiała i zmieszała z błotem, kiedy próbowałam coś ze sobą zrobić.....

To nie jest tak, że ja się żalę. Mam na te moje żale zbite dowody:



 Nie muszę tych zdjęć podpisywać, blizna po usunięciu woreczka jest chyba wystarczająco widoczna. Powiem tylko tyle, że ważyłam wtedy, w lutym 2014, ok. 78 kilogramów. Tak można sobie dodać jeszcze kilka cm do przodu i jestem ja obecnie, z wynikami na listopad 2015. Smutne, co? Mam 31 lat, mam o sobie mniemanie jak o seksi fajnej lasce, a pod ciuchami taki pasztet.
Coś takiego to podręcznikowa otyłość brzuszna. Więc, skoro przy 70 kg wagi wyglądam wyraźnie inaczej, ale nadal widać tłuszcz, jak można mi wmawiać, że mam brzuch zapadnięty....?
Do tego jeszcze mam sporo tłuszczu trzewnego, ale o tym chłamie to już kiedyś wam napiszę. Więc.... jest źle. Wolałabym mieć duże nóżki, konkretne udka, duża dupę, a nie duży brzuch.

Wiecie... tyle mi laska szpilek nawtykała, a potem przyjechała do mnie mniejsza o 4 rozmiary. Poczułam się jakbym dostała w pysk, tym bardziej, że brzuch ciążowy zwijał mi się bardzo długo. Niestety, te 10 kilo to moja zmora i chcę się jej pozbyć tak szybko, jak tylko jest to możliwe i na tak długo, jak tylko dam radę.

Słodyczowy detoks, dietowanie, chodzenie na skróty

Zrobiłam sobie łącznie cztery dni rozluźnienia i moja waga podskoczyła o 1,5 kilograma do góry - najpierw był ślub znajomego, potem impreza Halloweenowa, teraz jestem chora. Waga zatrzymała się za 79,4-79,5kg, a tuż przed ślubem pokazała już 78,0. Teraz znów pilnuje diety i czekam, aż mi się zmieni metabolizm. Do tego jestem chora - leże w łóżku i nie moge się zagrzać, całość wygląda dość mizernie w moim wykonaniu - mąż nie pomaga, więc wstałam z dzieckiem o 7 rano, wstawiłam zmywarkę (tak, szczęśliwą osobą jestem), wstawiłam pralkę, poszłam do piekarni po chleb i bułkę dla syna, wróciłam do domu i dopiero teraz zrobiłam sobie kawy i zapakowałam do łóżka z kubkiem kawy. Jest 9:18. Powinnam jeszcze wstać i powiesić pranie, ale nie mam na to siły. Syn, Małpeczka moja kochana, usadowił się obok mnie w łóżku, też na poduszkach i tez przykryty kołdrą - i czyta gazetkę o Stacyjkowie.
Do tego dwa dni temu poszłam do lekarza - w związku z tym moim choróbskiem. Dostałam skierowanie na gastroskopię i diagnozę - refluks.
Krótka piłka - będę na typie diety od Agnieszki uziemiona do końca życia. Będę musiała się nauczyć wielu rzeczy.
Oglądałam ostatnio wiele filmików motywacyjnych o osobach, które zrzuciły po 40-50-80 kilogramów i wszyscy opowiadali, że musieli się nauczyć kontrolować, co jedzą i jak, ile kalorii i czy dane jedzenie im służy. Ja poszłam do dietetyka - ja poszłam na skróty. Inaczej tego nazwać nie mogę, jak droga na skróty. Przecież wiedza wymagana do stosowanie programu żywieniowego opracowanego przez dietetyka nie wymaga nawet myślenia - jesz to, co każe dietetyk, szykujesz tak, jak kazał i na tym się sprawa kończy. Może nieco to uprościłam, ale w wielkim skrócie właśnie tak jest - jak z każdą "gazetkową" czy innym Dukanem - jesz to, co każe specjalista na zasadach wskazanych przez specjalistę. Jedyny szkopuł w tym, że dyplomowany dietetyk wie, czym cię wyleczyć z choroby, a taki Ducan czy inny trener personalny już nie do końca. Nie zdecydowałabym się na dietę od trenera personalnego tylko dlatego, że jest polecany - wiedząc, że nie mam woreczka żółciowego i choruję (nadal, kurwa, nadal) na refluks. Więc raczej nie oddałabym swojej wątroby i żołądka w ręce trenera personalnego po kursie.
Po półtora miesiącu stosowania zaleceń Agnieszki tak się przyzwyczaiłam do tego typ jedzenia, że trudno by mi było zrezygnować z takiego sposobu jedzenia. Stąd mój wniosek - jak nie mam rozpiski od Agi, czuję się trochę jak dziecko we mgle. Mam tyle złych nawyków żywieniowych wbitych do głowy, że to normalnie sukces chyba z mojej strony, że jeszcze nie ważę 150 kg.
Z drugiej strony, chciałam jeszcze opisać jedną rzecz, którą zauważyłam po jakimś takim ululaniu się w diecie Agi.
Słodycze.
Zwróciliście na to uwagę? Ile się jada słodyczy? Ja akurat jestem osoba uzależnioną od słodyczy - i jakkolwiek po przerwie weselnej jeszcze jako tako się trzymałam - zjadłam jeden kawałek ciasta i dwa kawałki tortu weselnego, tak na Halloween już nie wytrzymałam i moje uzależnienie uderzyło we mnie ze zdwojoną siłą - lody, słodka do obrzydzenia kawa, ciastka, paluszki, chrupki, Schwepps, Coca-Cola, słodki sok z kartoniku, pianki cukrowe sztuk 6, pół tabliczki czekolady z nadzieniem - miałam potem takie wyrzuty sumienia, że sobie nawet nie wyobrażacie. Ciężko było sobie z tym poradzić. Ponoć przy wyrzuty sumienia drastycznie podnoszą poziom stresu i poziom kortyzolu, więc ja miałam kilka dni totalnego zjazdu mentalno-curkowego, jakim to ja nie jestm słabeuszem, ze opuściłam gardę i dałam się ponieść słodyczowemu nalotowi.
Też, żeby uściślić pewną kwestię - już po cukrowym detoksie (bo wcześniej to faktycznie, człowiek nie panuje nad sobą i nad swoimi odruchami względem czekolady czy innych słodkości) uważam, że to jest nasz wybór, czy jednak najemy (no, bądźmy szczerzy - nawpierdalamy się) tych słodyczy czy nie. Ja po Halloweenie miałam taki głos w głowie: "Nie jedz, nie potrzebujesz tego", i chciałam go posłuchać, ale i tak jadłam. Jakbym skubnęła jedną piankę, może nie byłoby tak źle, ale pochłonęłam ich sześć. przy drugiej już ignorowałam mojego wewnętrznego cenzora. Wyszłam na tym jak Zabłocki na mydle.
Tak wspominam teraz, ze dwa tygodnie przez ślubem Przemka miałam jeszcze jedno wyzwanie do przezwyciężenia - wizytę u mojej mamy.
Moja mama jest kochana. Pielęgniarka z zawodu - a jest to jeden z zawodów, który nieco krzywi emocjonalnie. No, ma kobieta na codzień styczność z ludzką krzywdą, bólem, tragediami. Musiała się nauczyć od tego odcinać, inaczej pewnie by ześwirowała. Niestety, co za tym idzie, mama moja średnio umiała mnie i mojemu rodzeństwu pokazywać, co naprawdę czuje.
Wnuczka kocha jak chyba nikogo z nas, więc zawsze, jak mamy przyjechać z Młodym, na stole lądują słodkości, soczki, kamyczki, cukierki, czekoladki i ciasto. Oprócz tych wszystkich wspaniałości mama zaserwowała jeszcze słodkie bułeczki i Tofiffie. Ja UWIELBIAM orzechy, więc Tofiffie i kamyczki to było dla mnie wyzwanie. Tyle słodyczy....
Czytałam kiedyś na jakimś forum z poradami dotyczącymi odchudzania, że człowiek, który cierpi na otyłość i chce przejść na dietę musi się dogadać ze swoimi domownikami, żeby pochowali wszystkie słodycze, albo żeby jedli słodycze pod nieobecność osoby odchudzającej się - generalnie chodzi o to, żeby sprzątnąć takiej osobie sprzed nosa wszystkie słodkości. Argument był prosty - cukier uzależnia podobnie o narkotyków, aktywuje w mózgu te same receptory odpowiedzialne za poczucie przyjemności. Narkoman, który chce zerwać z nałogiem w jednym z zaleceń ma też zerwanie kontaktu ze środowiskiem, które może mu te narkotyki proponować. No bo pomyślmy - zobaczy działkę raz, drugi trzeci, po raz czwarty ktoś mu zaproponuje - i za piątym razem się złamie. Nie każdy ma na tyle silną psychikę, żeby długo ze sobą walczyć i wygrywać.
Ze słodyczami jest podobnie - osoba zmieniająca program żywieniowy, tak jak ja, na program redukcyjny, za ucięte wszystkie słodycze. Nie je NIC słodkiego, bo program żywieniowy tego nie przewiduje (takie pójście na skróty, prawda? Łatwiej się stosować do ograniczeń zarzucanych przez innych niż do swoich własnych). Co nie zmienia faktu, że pociąg i chęć na słodycze zostaje i może się utrzymywać dość długo. Znam to z doświadczenia, już kiedyś tutaj opisywałam, jak wyglądają może "fazy na cukier" i czym się potrafi skończyć ich odstawienie. (Potem doszłam do wniosku, że ochota na słodycze to tak naprawdę głód organizmu na składniki mineralne, ale o tym kiedy indziej.) Taki człowiek odstawiający cukierki, słodycze i słone przekąski jest po prostu jak narkoman odstawiający narkotyki. Trzeba wszystkie działki pochować, zabrać sprzed jego oczu, zeby nie musiał ze sobą walczyć w czasie detoksu i jeszcze jakiś czas później.
Ja miałam przedsmak tego u mojej mamy. Wprawdzie nie musiałam "walczyć" wewnętrznie aż do łez, ale musiałam się nieźle hamować przed sięgnięciem po Tofiffie (po które oczywiście sięgnęłam po Halloweenie ze skutkiem znanym).
teraz jestem na etapie, ze zaglądam do lodówki, a tam nadal leży tak czekolada z nadzieniem, te pól tabliczki, które zostawiłam. Mąż słodkości nie rusza, dziecko rzadko kiedy i ta czekolada mi tak przypomina o tej mojej słabości.
Tak policzyłam, że chudnę około 70-100g tłuszczu dziennie przy trzymaniu zbilansowanej diety. Po curkowej załamce waga mi podskoczyła o półtora kilograma, więc dwa tygodnie pracy poszły się, za przeproszeniem, jebać. Teraz, kiedy mam już diagnozę od lekarza, i kiedy wiem, jakie mogą być konsekwencje takiego zachowania jak moje umówiłam się ze sobą, że będę mieć jeden cheat meal w dzień treningu na poi/hula-hop, a tak to będę się pilnować. Może za dwa tygodnie znów będę mogła się pochwalić wagą 78,0 :)

Edytowano 11.11.2015
Trening poi - no, żeby nie być gołosłownym, na ostatnich zajęciach 10.11.2015 kręciliśmy sobie filmik. Ta rąsia na początku to moja. I też macham sobie tam na tym filmie, ale nie powiem, w którym miejscu i jakim kolorem :)

https://www.facebook.com/796934440368898/videos/998818713513802/