Mój dziennik kilogramowy

LilySlim Weight charts LilySlim Weight charts

niedziela, 25 stycznia 2015

... zero - Słów kilka o uzależnieniu od słodyczy

Wystartować to wystartowałam, jakieś dwa tygodnie temu. Jak mi powiedziała moja pani dietetyk - u niektórych ludzi ucięcie kalorii nie przynosi efektu. Ja ucinałam kalorie, liczyłam dbałam, żeby nie zejść poniżej 1500, ale po dwóch tygodniach dostawałam tak szalonych ataków wściekłości i pędu słodyczowego - rano czekolada, potem ciastka, potem coś w międzyczasie, wieczorem nic i późno, późno w nocy jakieś czekoladki - że cudem jest, że nie ważę jeszcze 140 kg. Potrafiłam się tak opychać dobre półtora tygodnia, dopóki nie skończyły się słodycze albo kasa na słodycze. I znów z bólem wracało wszystko do względnej normy, znowu dieta, znowu 1500 i znowu napad na słodkie.

Smutna sprawa.... Ktokolwiek miał do czynienia z czymś takim, wie, że to smutna sprawa. Cierpi na tym nie tylko człowiek, ale tez jego rodzina. Praktycznie nie gotowałam - bo byłam objedzona słodkim, to i gotować się nie chciało, jak nie było czekolady, to dostawałam ataków furii, krzyczałam, rzucałam się, byłam czepliwa, nic mi nie pasowało.... Każdy, kto wszedł w zasięg mojego rażenia obrywał po głowie - mąż, dziecko, kolega.... Najgorzej, że nie da rady tego kontrolować, bo jakoś tak nie łączy się gwałtownych skoków stężenia cukrów prostych we krwi z "rzucaniem się" do innych ludzi, krzyczeniem, nerwami, rozchwianiem emocjonalnym.

Niektórzy, jak czytam o tym zjawisku, opisują przygnębienie, spadek nastroju, smutek, lekkie rozdrażnienie. Gdyby tak było! U mnie to były konkretne napady agresji, krzyki, wrzaski, rzucanie przedmiotami. Najgorszy możliwy scenariusz. O tym się nie mówi, nie pisze, agresja w naszym świecie to przejaw bestialstwa, prymitywizmu etc. Ludzie tylko zapominają, ze nawet w Tarocie istnieje coś takiego jak karta Mocy - jest na niej postać anioła lub kobiety, w różnych taliach różnie to wygląda, która jednym ruchem dłoni zamyka rozjuszonemu lwu paszczę. Moc wędruje po talii Wielkiego Arkana w Tarocie, bo w zależności od talii ma różny numer. Najważniejsze jednak jest w tej karcie to, że sprytem, spokojem i swoją równowagą, niewinnością, prostotą Moc ujarzmia prymitywną siłę uosabianą przez lwa - jednym ruchem malej, wątłej, kobiecej rączki.

A teraz wyobraźcie sobie, ze ten lew jednak się wyrywa i zaczyna osaczać tę dziewczynę. Krzywdy jej nei zrobi, ale z zaklętego kręgu nie wypuści, a każda próba ucieczki skończy się atakiem - może i bez gryzienia - ale atakiem agresji, pokazywaniem zębów, rzucaniem się.

Właśnie czymś takim mają do czynienia ludzie, którzy nie potrafią sobie poradzić z uzależnieniem od słodyczy. Wiedzą, że można wyjść z zaklętego kręgu, bo lew ich nie ugryzie, ale nie mają wystarczająco siły, żeby wstać na nogi po złapać tego lwa za paszczę.

Psycholog ze mnie żadny. Jedyne, co mogę opisać, to moje doświadczenie. Znam to uczucie, kiedy wstaje się rano i pierwszą wykonaną czynnością jest sięgnięcie po tabliczkę czekolady, a kiedy już człowiekowi "wchodzi żółtko" i się budzi - uświadamia sobie, że już dawno zjadł ponad pół.

Mam swoje sposoby na przezwyciężanie takich napadów.

Z góry napiszę, ze nie jestem cukrzykiem. Lubię słodkie, ale bardziej z powodów psychicznych. Cierpiałam na cukrzycę ciążową, ale nie przekłada się ona na funkcjonowanie organizmu po zakończeniu ciąży.

Moje uzależnienie od słodyczy mnie niszczyło emocjonalnie.

Pomogło mi uświadomienie sobie dwóch kwestii.

1. Słodycze zawierają dużo chemii. Takie pierdoły jak serwatka w proszku czy mleko w proszku, w połączeniu z cukrem i tłuszczem (zwykle tym najpodlejszym, utwardzanym, a więc najbardziej szkodliwym) powodują, że chce nam się słodkiego. Tak mam z chrupkami - już mnie mdli od tłuszczu w chrupkach, ale na języku mam taki posmak, że zjadłabym więcej.

2. Nie chcesz cukru, chcesz węglowodanów! To może na początku wydawać się dziwne, co piszę. Mnie dojście do tego zajęło trochę czasu. Oczywiście wszyscy wiedzą, że tyjemy od makaronu, ziemniaków i cukru, bo to wszystko węglowodany. Oczywiście już nas kiedyś poinformowano o tym, że są węglowodany złożone, które trawią się dłużej, spokojniej, ale są mniej słodkie w smaku, oraz węglowodany proste, słodkie do omdlenia, dające strzała energii.

Jeżeli znasz informacje zawarte w akapicie powyżej, a jesteś uzależniony od słodyczy, to informacja o tym, że możesz postawić znak równości między talerzem makaronu a batonem czekoladowym w jakiś sposób do ciebie nie dotrze, będziesz się przed nią bronić. Będziesz bronić tego batona, do to makaron tuczy, a nie czekolada.

Bo makaron nie jest słodki, a baton już tak.

Guzik prawda.

W momencie, kiedy człowiek psychicznie zaskoczy, że organizm upominając się o tę czekoladę rano upomina się o węglowodany - połowa sukcesu za nami. Tutaj chodzi tylko o węglowodany - z jakiegokolwiek źródła. Im szybciej, tym lepiej. Organizm jest jak mechanizm, któremu się skończyło paliwo, rzęzi, nie może zapalić, chce paliwa - węglowodanów - węglowodanów! z jakiegokolwiek źródła. Czy to czekolada, czy drops, czy jabłko, czy zapiekana kasza, czy pół litra Coca-Coli - dałeś węgli do pieca, jesteś w domu, możesz zasuwać.

Każdy czytający to dietetyk mnie zlinczuje - wiem o tym. Wiem, jaka jest różnica między węglowodanami w makaronie białym, makaronie brązowym a batonie czekoladowym.

Tylko że organizm osoby uzależnionej chce się doładować ogromnym haustem energii.

Szuka węglowodanów, jak najprostszych, żeby tej energii było jak najwięcej na raz.

To normalna reakcja organizmu na pobudkę, tylko ze u osoby z uzależnieniem jest wyolbrzymiona.

Człowiek bez zaburzenia wstaje rano i jest głodny, człowiek z uzależnieniem szuka jak narkoman.

Mnie pomogło uświadomienie sobie właśnie faktu o węglowodanach.

Organizm rano szuka węglowodanów w każdej postaci, nie ma różnicy, czy to pół kilo owoców kaki, czy pół kilo chałwy.

Dla organizmu nie liczy się, że w batonie jest jeszcze pełno wspomagaczy. Dostał węgli. Działa, jest git.

I tutaj wkraczamy my, my i nasza świadomość tego, że organizm chce tylko węgli, a my wybieramy, skąd je weźmiemy.

Trzeba to sobie wbić do głowy, postawić znak równości między makaronem i ryżem a tabliczką czekolady. A potem trzeba policzyć, co jest dla nas korzystniejsze. Szala zawsze się przechyli na stronę ryżu, jabłek, bakalii. "Kupne" słodycze po prostu mają w sobie za dużo polepszaczy, uzdatniaczy, konserwantów i innego badziewia. Jakby to przeliczyć na gramy, to połowa takiego batonu to cukier w różnej formie, jakieś dodatki rzędu może 2-3 %, a reszta to chemiczne dodatki do żywności, konserwanty, wzmacniacze, zagęszczacze - takie jak do rur (kłaniam się, to ja, Karagen). Więc generalnie sięgając po baton, jemy dużo cukru i zestaw cuchnących chemicznych proszków z probówki. Wiecie, jak cuchnie w pracowni chemicznej w liceum? W fabryce słodyczy pewnie cuchnie podobnie.

Automatycznie taki baton w naszych oczach przestaje być batonem, tylko chemicznym zlepkiem czegoś dziwnego i podejrzanego. A organizm potrzebuje węglowodanów, upomina się o słodkie też w formie smaku - tak, naszego smaku skrzywionego wciskaniem w siebie czekolady (powiedzmy sobie wprost - osoba uzależniona nawet porządnie nie gryzie tych słodyczy, tylko łyka byle szybciej, byle więcej, jednak wzmacniacze i tak działają, bez względu na to, jak długi kontakt mają z kubkami smakowymi; programujemy się jak Pawłow swoje psy - łączysz słodkie z przyjemnością i spokojem wybuchu węglowodanowego).

Tak ja to widzę.

Wypróbowałam wiele strategii, łącznie z odkładaniem śniadania na jak najpóźniejsza godzinę. Guzik mi to dawało, i tak problem powracał po jakimś czasie.

Jedna z nich w końcu zadziałała.

Po kolejnym ciągu słodyczowym, kiedy już wyjadłam wszystkie możliwe czekolady, czekoladki, bombonierki i cukierki z domu, powiedziałam sobie dość. Tak nie idzie żyć. Tak nie idzie funkcjonować. Takie skoki energetyczno-emocjonalne wprowadzają tylko chaos, a ja nie mam czasu na użalanie się nad sobą, bo mi spadł poziom cukru. Przecież ja się tak nie czuję, tylko moje ciało tak reaguje, bo "źródełko wyschło". To kto tutaj rządzi, ja czy czekolada?

Gdzieś tam poczytałam o kwasowości organizmu. Pobieżnie. Temat mnie nie interesuje zbytnio, jest dla mnie kolejnym wytrychem, Wyszło jednak tylko to, że nadmiar białka i cukru kwasi organizm.

Żeby się odkwasić  trzeba jest pokarmy zmieniające ph organizmu na zasadowe (aha....) albo zacząć pic wodę z cytryną tuż po przebudzeniu.

W ogóle cuda o dobroczynnym wpływie wody pitej na czczo są takie, że książkę można by napisać, ale najbardziej mnie insteresowało jedno - mam deficyt wody po wstaniu rano - na chłopski rozum, chyba każdy idzie siku po wstaniu, prawda? ;) Deficyt wody trzeba uzupełnić, a osoby z nadprogramowymi kilogramami są permanentnie odwodnione z powodu ilości noszonego tłuszczu. 

Odpuściłam cytrynę. Wstałam któregoś dnia rano i wypiłam szklankę wody - jakąś tam jedną niepełną, złapała się. A potem, z racji braku czegokolwiek innego w domu (czekoladki i słodkości wyjadłam, nawet cukierków pudrowych już mi nie zostało żadne opakowanie) zaczęłam jeść daktyle. Słodkie do omdlenia. Zjadłam chyba całą 400-gramową paczkę. Nie liczyłam, ile ma kalorii, miałam to w nosie. Wysłałam męża do sklepu po kolejna paczkę daktyli, po rodzynki, po morele, po jakieś orzechy. Drogo? Nie prawda. W ciągu słodyczowym, jak tak człowiek policzy sobie z ręką na sercu, co słodkiego pierdziela przez cały dzień - słodkie soczki, słodkie czekoladki, cukierki, słodkie serki homogenizowane, słodkie bułeczki, słodkie cokolwiek-bądź-innego - wyda więcej pieniędzy, niż za dwie paczki bakalii i paczkę orzechów.

Potrzebowałam czegoś o składzie zbliżonym do składu słodyczy - potrzebowałam cukrowej bomby z porządną dawką tłuszczu. Że niby od orzechów się tyje? Od oleju palmowego i syropu glukozowo-fruktozowego w batonie też się tyje. I to nawet bardziej. Zresztą, w dużej ilości batonów są śladowe chociaż ilości orzeszków ziemnych, a marcepan to z czego jest?

Mąż nie powiedział słowa. Poszedł, kupił daktyle, półkilową paczkę rodzynek i orzechy. To było moje śniadanie na kolejne kilka dni - szklanka wody po przebudzeniu, wypita na śpiku, co by smaku nie poczuć, i daktyle, daktyle, rodzynki, daktyle.... Potem chrupiące orzechy.

Że słodyczy w domu nie było - zakazałam kupowania. Sama siebie tez pilnowałam, żeby nie wsadzać do koszyka nic dosładzanego - żadnych słodkich jogurcików, żadnych wafelków, żadnej pitnej czekolady, żadnego cappuchino w proszku.

Moje ciało powiedziało dość. 

Moje ciało mówiło mi, że jeszcze jeden taki napad, a będzie źle.

Piłam wodę, Jadłam bakalie na śniadanie, potem od mamy przywiozłam słoik dżemu domowej roboty. Przestawiłam się całkowicie na jedzenie owoców z samego rana, bakalii, ryżu i orzechów. Znałam te wszystkie zasady, ale jak dochodziło do zewu cukrowego - jakoś nei potrafiłam wcielić ich w życie. Tym razem zebrałam się w sobie. Jadłam zdrowo. 

Na śniadanie były bakalie (zresztą szybko się ograniczyły same z siebie), potem kasza albo częściej ryż z bakaliami, do tego wrzucony jakiś drobno pokrojony owoc, np. banan. Okraszone orzechami, bo przecież baton to węgle + tłuszcz, więc coś musiałam dorzucić. Bywały dni, kiedy tak mnie szarpało na słodkie, że odpadałam w przedbiegach - wtedy smażyłam sobie taki porządny omlet i smarowałam go grubo dżemem od mamy. W końcu mąka też ma węgle w składzie, w dżem? Praktycznie samo słodkie. Takie proste rzeczy - ale też cukrowe! Albo gofry, które robiłam dla siebie i dla syna - z owocami, dżemem i posypane cukrem pudrem. Słodkie :) I co z tego, ze cukrem pudrem posypane? W moim gofrze były łącznie góra 2 płaskie łyżeczki cukru łącznie (jakby tak popatrzeć na owoce, dżem czy posypkę), a batonie tej samej wagi to praktycznie 5 łyżeczek, o ile nie więcej.

Zasadnicza różnica polegała na tym, że nie jadłam powalającej ilości rafinowanych rzeczy,

Jakiś czas minął i mąż, zagorzały miętocholik, przyniósł do domu pastylki miętowe, które uwielbia.

Ugryzłam pół i się skrzywiłam, była taka słodka.

Jak już się zrezygnuje z rafinowanych słodyczy, smak człowieka bardzo się zmienia. Nagle marchewka zaczyna być słodkawa, ziemniaki... bez wzmacniaczy słodkie zaczynają być produkty węglowodanowe, które dała nam natura. To tego chce nasz organizm. Jesteśmy zaprogramowani na słodkie, bo praktycznie połowę naszej dziennej energii czerpiemy z węglowodanów. Dlatego chce nam się słodkiego, i nie ma w tym nic złego. Tylko że organizm prosi się o słodkie on natury, a nie o słodkie z cukierni i stoiska ze słodyczami. 

Byliście kiedyś pewnie w Tesco albo innej sieciówce. Słodycze zajmują tam cała półkę, regał, alejkę.... W stoiskach z napojami w większości napoje są słodkie albo dosładzane. Jak się zerknie na skład - to kit z tym, że nie ma tam cukru, albo ma się byczy napis "bez cukru", w środku są dodatki powodujące, że dany wyrób jest słodki. Nasz organizm chce słodkiego, to ze słodkiego czerpiemy energię, to słodkie spalamy.

Ale dla organizmu, który ewoluował tysiąclecia

SŁODKIE = DUŻY STRZAŁ ENERGII = OWOCE, SKROBIA, WĘGLOWODANY.

Słodkie to nie cukier z buraka cukrowego, rafinowanej trzciny cukrowej czy serwatki w proszku. Nasz organizm potrzebuje węglowodanów do funkcjonowania, to nasze paliwo, natura dała nam od cholery źródeł tych węglowodanów.

Czujecie blusa, jak się można załatwić słodyczami? Parcie na węgle będzie nam towarzyszyć całe życie, ale różnica tkwi tylko w sposobie ich pobierania. 

Ryż, mąka, kasze, makarony, zboża, owoce, nawet marchewka i strączki zawierają węglowodany - batony, czekoladki, oranżada, smakowa woda mineralna (i co z tego, ze 0 kalorii? czujesz słodkie? i tu cię ma producent), cola i pochodne, smakowe jogurciki, serki homogenizowane i inne żelki też mają węglowodany.

Spokojnie, małymi krokami można sobie podmienić pierwszą grupę na drugą - i tak się rodzi uzależnienie od wyrzutów glukozy do mózgu, jak u narkomana - a jak spadnie poziom glukozy - zjedz sobie znów coś słodkiego "na poprawę humoru".

Można też sobie spokojnie, małymi krokami, podmienić druga grupę na pierwszą - i tak człowiek wychodzi z jakiegoś amoku, gdzie zauważa, że te kilka alejek w markecie może spokojnie ominąć i wyjdzie mu to tylko na zdrowie.

Ja wiem, ze pisze nieco chaotycznie, niektórym sens może gdzieś uciekł już po drugim akapicie, inni dotrwali aż tutaj i się ze mną w ogóle nie zgadzają, a inni się popłakali, bo w końcu spotkali kogoś, kto ma dokładnie to samo, co oni.

Jak z każdym uzależnieniem, nie da rady się z niego wyleczyć, można je jedynie kontrolować.

Uzależnienie od słodyczy jest o tyle trudniejsze, że jak alkoholu i narkotyków można po prostu nie pić bądź nie brać - człowiek codziennie MUSI jeść węglowodany, żeby w ogóle móc prawidłowo funkcjonować. Człowiek z uzależnieniem od słodyczy dokonuje wyboru przy każdym posiłku - czy weźmie węglowodany z ryżu, łyżeczki cukru czy gotowego deserku serwowanego w spożywczaku w drodze do pracy.

Trzymam kciuki za każdego, kto dzieli ze mną ten problem. Mam nadzieję, że jakoś pomogłam nakierować się na tory prowadzące do kontrolowania swojego uzależnienia.

Prawda taka, że jedna czekoladka w tygodniu nie zaszkodzi - czekolada, to czekolada :) ale jest ona tylko dodatkiem, bonusem, a nie podstawą naszego życia.

Trzymam kciuki za wszystkich, którzy dobrnęli aż tutaj, Jesteście wielcy duchem :)

czwartek, 22 stycznia 2015

...jeden...

Ćwiczenie z malutkim dzieckiem w domu to nie taka prosta sprawa, jak się większości ludzi wydaje. Już pomijając kwestię diety - kiedy dziecko wyżera co lepsze kawałki, np. brązowy ryż z jabłkiem.
Ćwiczenie z dzieckiem to ciężki kawałek chleba, szczególnie, kiedy próbujesz biegać, a latorośl stoi sobie wspaniale tuż koło twojej nogi, czasami co gorsza cię za tę nogę łapie - kiedy musisz balansować na jednej nodze i się na tym skupić - a skupiasz się na tym, żeby dziecka nie uszkodzić, bo akurat klęczy pod tobą. Albo za tobą.
Rewelacyjna sprawa z tymi dziećmi. Czasami jednak trzeba się dogadać, żeby uzyskać swoje, dziecko swoje i jeszcze wyjść na tym jak człowiek. Jeżeli nie ma się czasu wyjść z domu na siłownię czy gdzie indziej, i pozostaje tylko praca nad sobą w domu, to chyba jednak trzeba się przygotować na ciekawe przeżycia, związane z otoczką okołotrenigową.
Chyba nie bez powodu podczas ostatniej rozmowy powiedziałam koledze, że posiadanie dziecka aktywuje szósty zmysł i umiejętność widzenia przez ściany. Musisz się z wyprzedzeniem orientować, co może zmalować twój potomek. Ja się kiedyś nie zorientowałam i wylądowałam z grafitti na ścianie, jednym kredkowym, drugim ołówkowym. Kredkowe zeszło, ołówkowe jest w pokoju syna i nie ścieram, niech sobie ma, w końcu to jego pokój. 
Ćwiczenie z dzieckiem wyzwala tez w człowieku umiejętność skupiania się na kilku czynnościach jednocześnie, pomaga na pewno w utrzymaniu rewelacyjnej równowagi - jak mówił Tata Świnka.
W moim przypadku trening pomógł rozładować nadmiar stresu.
Najlepsze jest, że człowiek czasami nawet nie wie, że jest nerwowy z powodu nadmiaru posiadanej energii.

sobota, 10 stycznia 2015

... dwa ...

Wszystko jak do tej pory wzięło w łeb. Mam siedzącą pracę, Młody nienawidzi, kiedy ćwiczę - w ogóle mu to przeszkadza, płacze, zachodzi mi drogę, ustawia się tak, żebym nie mogła np. machnąć nogą, i stoi, i nie drgnie, a jak staram się go przekonać, że zależy mi na poćwiczeniu, i nie wezmę go teraz na ręce, bo ćwiczenia trwają tylko 25 minut i potem mamy cały dzień dla siebie (chwilowy brak zleceń) - płacze i marudzi.
Identyczna sytuacja powtarza się przy tańcu brzucha, brzuszkach, hula-hoop... nie lubi - koniec! O dziwo podoba mu się joga, ale nie wszystkie asany...
Te przeklęte 10 kilo, z którymi od dłuższego czasu walczę jakoś tak nie poddają się diecie - nie lubią ucinania kalorii, nie lubią ćwiczeń - jak nabieram mięśni i chudnę, zaraz wracam do poprzedniej wagi. Fakt, że wszystko mi się zmniejsza, bo jednak mięśnie swoje ważą, a mniej zajmują, w niczym mnie nie pociesza. Nadal ważę 80 kilo i waga stopniowo idzie do góry, tak średnio o kilogram w rok.
Pisałam już o problemach i przypadłościach organizmu wynikających z tuszy... Będąc na jednym stażu rozmawiałam z dziewczyną - szczypioreczkiem niziutkim, filigranową laleczką, która miała tak delikatny kręgosłup, że w ciąży chodziła o kulach i każdy nadprogramowy kilogram czuła na kręgosłupie, nawet 3 kilo nadwagi były dla niej... bolesne. Dosłownie, bolesne. Ze mnie jest kawał baby, ciężko mnie zajechać, więc dopiero po kilku latach dźwigania moich zbędnych kilogramów zaczynam odczuwać skutki. Duszność. Podatność na infekcje. Ciągłe strzykanie w kolanach, kiedy wchodzę po schodach. To strzykanie mnie wkurza, bo wiem, że kolana mam słabe i jakiekolwiek ćwiczenia mogą mnie załatwić.
Jakiś czas temu, w lutym, miałam straszne parcie na treningi. Chciałam chodzić na jakieś zajęcia, żeby się wyskakać, wyszaleć, zlać potem, spalić trochę energii. Pojawiło się jednak ale... przed ciążą chodziłam na choreoterapię ze starszymi paniami i dowiedziałam się o sobie tego, że się wstydzę swojego wyglądu i tego, jak nieporadnie się poruszam. Tak jest. Możliwe, ze wiele otyłych osób tak ma - idzie po ulicy i zastanawia się, czy spodnie już przybrały ten wybrzuszony kształt na dolnej partii brzucha odcinając ją od góry, jak bardzo tłuszcz się na tym nieszczęsnym brzuchu trzęsie... Ja zobaczyła swoje zdjęcie na jednym spotkaniu - grubymi paluszkami zasuwałam mikroskopijną w moich rękach robótkę szydełkową, w opiętej bluzce ze szczypankami  z białą bawełnianą koronką, w powiększającym mnie swetrze, schylona nad robótką mam drugi bardzo duży podbródek, który koleżanka żartobliwie określiła "jak u pelikana". Miała rację. Zobaczyłam to zdjęcie i się przeraziłam. Nic, żadne farmazony w stylu "kocham siebie" to jakaś pomyłka. Jak można kochać siebie i zmuszać swój organizm do noszenia 10-kilowej paczki dzień w dzień. Paczki magazynowej, bo tłuszcz to przecież zmagazynowana energia. Część jest nam potrzebna do prowadzenia prawidłowej gospodarki hormonalnej, ale bez przesady - to jak wpuścić gupika do oceanu i stwierdzić, że teraz ma wystarczający dla swoich potrzeb akwen. Podpłynie coś i gupika zje, tak jak nadprogramowe kilogramy zjadają nasze zdrowie. Taki kolejny farmazon z serii - "Boże, Boże, muszę schudnąć".
Rzecz w tym, ze zobaczyłam siebie i się przeraziłam.
Naprawdę, trudno jest pokonać wstyd. podobnie jak trudno jest spojrzeć prawdzie prosto w oczy.
Kiedy wychodzę na scenę, wiem, ze moje kilo jakoś sobie znikną, bo ludzie zwrócą uwagę na ogień śmigający wokół mnie, ale kiedy jestem na mieście, siedzę i moja dolna partia brzucha rozlewa mi się na udach (pozostałość po ciąży) mam ochotę wyć. Widzę siebie na filmach z treningów i robi mi się przykro. Widzę, jak znajome schudły, i chwyta mnie zazdrość. A największa, jak lasencje chodzą na fitness w fajnych dresikach - może i z lumpa, ale w dresikach w rozmiarze poniżej 44 - i mogą sobie poskakać bez strachu, że żadna bluzka nie zamaskuje podrygujących fałd tłuszczu.
Swojego czasu biegałam w miejscu, do ulubionej muzyki - robiłam pajacyki, podnosiłam kolana, zasuwałam jak głupia i wynik był taki, że organizm się przyzwyczaił i po dwóch tygodniach nie było efektów, a potem waga wróciła.
Wiele blogów dotyczących odchudzania jest porzucanych, bo ludzie - moim zdaniem - boją się przeskoczyć siebie i swoje lęki. Trudno jest - nie powiem. Ciężko jest obiektywnie spojrzeć na siebie  lustrze, kiedy na forach internetowych dotyczących fitnessu - nawet tych dających motywację - albo zdjęcie zamieszcza ważąca 90 kilo dziewczyna, która chwali się, że schudła 2 kg (przerabiałam nie raz, 2 kilo to glikogen i trochę potu), albo jakiś szczypior, który gdzieś tam na brzuszku się dopatrzył tłuszczu i pyta się, co z tym zrobić. Nie chce wyglądać jak wieszak, nie chcę mieć wystających kości miednicy, ale nie chce też mieć 90 cm pod biustem, 93 cm w talii i 103 cm na tuż pod pępkiem. Czuję się z tym źle. I wkurza mnie, że szczupłe dziewczyny się odchudzają, robią się kościste, jak Chodakowska. Albo Anja Rubik. nie każda kobieta ma dobrą przemianę materii, przerwę miedzy udami na grubość ramienia i tendencję do chudnięcia w stresie. Są kobiety, które zjedzą jedną czekoladkę i już waga im pokaże, co o tym myśli, które mają tendencję do tycia i które muszą rano zjeść śniadanie, żeby ich metabolizm zastartował.
Tak jest, mam 30 lat i mój organizm mówi mi, że jak nie zjem śniadania rano i jak nie zrobię rozgrzewki przed ćwiczeniami, to mam murowane zasłabnięcia i kontuzje. Mówi mi też, ze jak nie zadbam o kondycję, to mogę sobie wybić z głowy drugą ciążę i ładne sukienki.
Wiecie, co czasami wkurwia? Miałam kiedyś koleżankę, ona ważyła 68 kilo, ja 70. Pożyczałyśmy sobie ubrania. Miałyśmy niemal te same wymiary, tylko ja biust w rozmiarze B, ona G/H.  Ciążę przeszłam ciężko, jeszcze przed ciążą przytyłam 5 kilo po rzuceniu papierosów, a przejściu na picie Coca-Coli. W ciąży ważyłam 91 kilo w dniu porodu. Spadło mi 10 kilo, reszta się trzyma, ale mój brzuch dwa lata się zwijał, skóra u dołu brzucha - rozciągnięta, zwisająca i z dużymi rozstępami, już się nie zmieniła. Przed ciążą odchudzałam się z tych 5 kilo, które chciałam stracić, by mieć ładny brzuch. Koleżanka się ze mnie śmiała. Miałyśmy wtedy obie rozmiar 40. Po zrzuceniu tych 5 kilo mój brzuch się wygładził, wbiłam się w rozmiar 38, niby nic, ale byłam szczęśliwa - nie bałam się założyć mini, czułam się lekko, było i fajnie. koleżanka mnie wyśmiała kilka razy.
Poem były fajki, ciąża, długo zwijający się po porodzie brzuch, skóra zmasakrowana ciążą. Dziewczyna przyjechała do mnie, kiedy syn miał miesiąc, zaleciła laserowe usuwanie rozstępów z brzucha i spytała, jak szybko mam zamiar wrócić do formy sprzed ciąży. Powiedziała ta, co rok wcześniej wyśmiewała mnie i moje odchudzanie, a sama przyjechała w spodniach w rozmiarze 38-37. Boli, nie? Dla lata zwijał mi się brzuch po ciąży. Dla lata dochodziłam do siebie. A ta do mnie z takim tekstem. Nie przyjaźnimy się już.
Rozumiecie, co zawiść i tusza potrafi zrobić z człowiekiem? Co taka szczypiorzasta Chodakowska i Rubikowa potrafią zaprogramować w głowie dziewczyny, która nie ma takiej figury, a chce tak wyglądać?
Straszne rzeczy.
Na szczęście już się powoli leczę z tego draństwa.

piątek, 9 stycznia 2015

W kolejnym roku kolejne wyzwanie - ... trzy...

Przyszedł nowy rok i z nowym rokiem efekt jojo. Mam czasami wrażenie, że po świętach każdy ma efekt jojo, bez względu na to, czy objadał się czy nie. Mnie wróciły uciułane 3 kilogramy i znów ważę 81 kilo.

Gdyby moja dietetyczka to widziała. Na szczęście chwilowo nam się kontakt urwał, za co dziękuję Bozi z jednej strony, z drugiej strony muszę się w końcu przemóc do skończenia dla niej mitenek. Za każdym razem jak do nich siadam pojawia się "coś", co przeszkadza, i osobiście mam już serdecznie dość tego, że dziewczyna czeka, a ja mam ciągle jakieś coś do zrobienia.

Zresztą, to "coś" przekłada się chyba na całe moje życie i podejście do odchudzania też. No bo spójrzmy prawdzie w oczy - 10 kilo to nie jest dużo. Ludzie mają po 2-3 kilo do zrzucenia i nie dają rady, a niektórzy mają i 20, i 30, i dają radę.

Sekret jak zawsze tkwi w głowie. Dałam się w listopadzie zaczarować książce Pawlikowskiej "Moja dieta cud" - i póki żyłam w jej magicznym światku (pomijając teorie dotyczące miłości i chęci ubicia ukochanego dziecia vel męża na miejscu - każda matka wie, o czym mówię), wszystko było super, chudłam sama z siebie. Potem jadąc autobusem z pracy zobaczyłam dziewczynę warzącą chyba ze 100 kilogramów, może mniej - była niska, więc mogła ważyć poniżej, ale dalej w okolicy setki - w obcisłej kurtce, obcisłych dresowych spodniach i zaczęłam się zastanawiać, co ona czuje, czemu się za siebie nie weźmie. I czar książki prysł.

Ostatnimi czasy olśniło mnie też, dlaczego wkurzają mnie filmy i zdjęcia Chodakowskiej. Nie chodzi o ten cały hejt, który się wokół babki zebrał, jej wątpliwe kwalifikacje etc. kwalifikacje kwalifikacjami. Chodakowska ma budowę szczypiora. Urodziła się szczupła, dorastając pewnie była wieszakiem na ubrania, obecnie jest wychudzona, jakieś mięśnie może tam ma, ale widać po niej, że szczypiorkiem się urodziła i szczypiorkiem umrze, i nie wie - NIE WIE, jak to jest wchodzić w rozmiar 44 +. ja raz jeden jedyny założyłam spodnie 46, które były dobre - płakałam dwa dni.

Czytałam kiedyś opis jednego kulturysty, który przytył do jakiejś bajońskiej wagi, żeby poczuć się jak ludzie, którzy przychodzą do niego trenować. Niektórym się to nie spodobało, bo ponoć "on już miał mięśnie, więc chudnięcie było dla niego łatwiejsze". Pierdoły... Kto nie poczuł strzykania w kolanie przy każdym stopniu, zadyszki po wejściu na 4 piętro, bolących piszczeli od wchodzenia pod górkę - ten nie wie, jak się czuje osoba z nadwagą. Do tego moja nadwaga to nadwaga brzuszna - co nóg swoich nie mogę się przyczepić, ale mam brzuch, który momentami wygląda na kolejna ciążę. Tłuszcz trzewny, psia mać....

Wracając do tematu - Chodakowska ma fajną rozgrzewkę, jakieś tam ćwiczenia, w które się nie wgłębiałam, bo za często słyszałam, że załatwia stawy kolanowe i demotywuje dziewczyny, które nie dają sobie rady z ćwiczeniami (o tym za chwilę), szczypiorzasta Chodakowska do mnie nie przemawia. Do tego tekst z jednej jej rozgrzewki "Zrób sobie zdjęcie"... jak widzę foty spoconych dziewczyn na blogach i panelach dyskusyjnych dot. fitnesu to mnie czyści i wkurza - i scrolluję byle szybciej. Co mnie obchodzi, że któraś przepociła stanik. Nie chcę tego widzieć. Podobnie jak nie chcę widzieć przeraźliwie otyłych ludzi w obcisłych ubraniach czy kobiet w potężnym celulitem w bikini. Sama nie noszę obcisłych ubrań tylko dopasowane (jestem kobietą a nie kartoflem, żeby worek na siebie wkładać), nie noszę sznureczkowych majteczek do bikini, bo wiem, że mam rozstępy po ciąży i nie wygląda to estetycznie, więc jak wybierałam strój - wybrałam taki z porządnie zabudowanymi gatkami.

Nie mam nic przeciwko dziewczynom z nadwagą - pod warunkiem, że są zadbane. Tylko zawsze, kiedy widzę ich kilogramy zastawiam się, jaki jest stan zdrowia danej dziewczyny. Jaką ma kondycję. Czy nie ma duszności, czy nie za szybko łapie zadyszki. Czy jest w stanie maszerować kilka kilometrów bez problemu, bez przemęczania się. Jakoś tak bardzo przymierzam tę dziewczynę do siebie, bo tusza tuszy nierówna. Zawsze, kiedy widzę swoje kilogramy, i kilogramy innych ludzi, mam przed oczami choroby i problemy, utrudnienia, które te kilogramy generują.

Szczypiorzasta Chodakowska nie jest dla mnie przekonująca. Poza tym, reaguję na dziewczynę podobnie jak na moja teściową - antypatią od pierwszego wejrzenia. Jest taki typ ludzi, który nas po prostu wkurwia - widzisz i choć nie wiesz, kim dany człowiek jest, już czujesz do niego niechęć, i z czasem ta niechęć się tylko pogłębia. Chodakowska ma fajna rozgrzewkę - ale cieszę się, że można jej wyłączyć głos, i że podobny zestaw ćwiczeń jest w niemal wszystkich rozgrzewkach, że nie jestem na nią skazana.

Z Mel B się po prostu śmieję. Puściłam mężowi "cool down" po treningu, w którym Mel się pochyla i kamera zapuszcza żurawia w jej obfity i wyrazisty dekolt. Uśmiechnął się jednoznacznie i stwierdził, że jego to zachęca, jak najbardziej, do oglądania filmów, niekoniecznie do brania w nich udziału.