Mój dziennik kilogramowy

LilySlim Weight charts LilySlim Weight charts

niedziela, 20 grudnia 2015

Co mnie przeraża w Świętach

Jak każda osoba "walcząca" z waga (jak ja nienawidzę tego sformułowania) Święta kojarzą mi się z niepohamowanym obżarstwem w imię społecznego konformizmu.

No co.... u mnie w domu rodzinnym było tak, że najpierw szykowało się tonę jedzenia, potem to wszystko jadło na wieczór 24 grudnia, pojem dojadało resztki do drugiego dnia świąt, albo i dłużej, ciast było stanowczo ponad miarę.... wszyscy byli ociężali, wszystkich bolał brzuch. Odchorowywało się do Nowego Roku. Moim zdaniem - porażka.

Te tony ciast, w ciul jedzenia..... po co. Jak zamieszkałam z moim chłopem i miałam jeszcze zakodowane w głowie, ze jedzenia ma być dużo, faktycznie, szykowałam i tydzień przed świętami krokiety i inne, z ogromnym brzuchem ciążowym.... urobiona po pachy, z bolącymi nogami, odmawiająca posłuszeństwa miednicą.... a chłop palcem nie kiwnął. I po co? teraz się zastanawiam, po co, skoro i tak krokietów jadł 6 i koniec, pierogi mroziłam i wyciągałam nawet w sierpniu kolejnego roku..... Po co?

Teraz poluzowałam sobie nieco jadłospis i waga już pokazała 75 kilo..... Chociaż na dniach powinnam dostać miesiączki, więc raczej to normalne. Od dwóch dni pilnuję jadłospisu Agnieszki, ale mam wrażenie, ze moje uzależnienie od słodyczy jest wystawione na poważną próbę.

Jak się nie ma małego dziecka i się dogada z mężem/partnerem, ze słodycze się chowa albo nie kupuje, to jeszcze pół biedy. Moje dziecko obwiesiło sobie choinkę pralinkami i lizakami, czekolada leży wszędzie, dziś rozbebeszył 4 jaja niespodzianki, które dostał od znajomej mojej - czekoladę z jednego zjadł, resztę kazał schować. Wszędzie na wierzchu są cukierki i ciasteczka. Ile razy ja się złapałam na odpakowywaniu cukierka z papierka - w ostatniej chwili zakręcałam papierek na powrót.

Normalnie jak narkoman na głodzie!

Nie dość tego.

Przy stole Wigilijnym jest też "obowiązek" spróbowania wszystkiego i zrobienia sobie w żołądku armagedonu. Jak nie spróbujesz - na pewno ktoś się obrazi. Jak powiesz, że jesteś na diecie, to cię wyśmieją, że "są święta, to wolno". Takie kuźwa społeczne przyzwolenie na objadanie się jak świnia. Potem to samo będzie na Wielkanoc i na każde inne społeczne święto. Jak rozumiem "kiedyś", kiedy te święta się tworzyły, na przednówku ludzie potrafili z głodu na wsiach umrzeć, bo nie było co jeść, ale teraz idzie się do sklepu w lutym i można sobie kupić truskawki - więc po co robić sobie z żołądka śmietnik? PO CO - ja pytam?

Dla mnie to taki sam bezsens jak "obowiązek" kupowania prezentu. jestem z raczej biednego domu i pewnym momencie nie stać nas było na kupowanie prezentów. Były one fajne, ale nie było nas na nie stać, więc po prostu ich nie było. Zawsze liczyłam na to, że jednak jakiś prezent pod choinką będzie, ale często zdarzało się, że były to tylko czekoladki za 5 zł z wsuniętą pod folię kąteczka z imieniem. Pamiętam to do tej pory - z jednej strony takie rozczarowanie, ze to tylko czekoladki (wtedy za 3 zł z jakiegoś stoiska pod sklepem), a z drugiej strony zafascynowanie - jak tata wsunął tam tę karteczkę bez naruszania folii???

Prezenty świąteczne obrzydziła mi teściowa. Nie dość, ze mąż zawsze dostałam tandetne materiały promocyjne ze sklepu, to jeszcze dopychała mu paczkę jakimiś przeterminowanymi słodyczami i jakimiś gratami ze sklepu wszystko po 5 zł - nie ważne, czy potrzebne czy nie, zwykle niepotrzebne, ważne, żeby było tego dużo.

W zeszłym roku dowaliła taką paczkę dla mojego chłopa i ówczesnego chłopaka swojej córki, że w końcu któryś spytał, czy to przypadkiem nie jest paczka dla Kuby. Nie chcę wyliczać, co tam było, ale skoro Kuba ma 3 lata, a ofiara osoba 26, to może sobie wyobrazić, co mogło się tam znaleźć.

Do tego teściowa będzie gapić się w talerze kto co je i które ona zrobiła. A potem obowiązkowo trzeba będzie jeść tort. Ciężki, tłusty i słodki. Do mdłości. Tort bezowy.... Czasami mam odruch wymiotny, jak na niego patrzę, jest taki słodki do omdlenia.....



Takie to będą święta ...

Przerażające....

Jak co roku ...


sobota, 19 grudnia 2015

Powoli, powoli, do przodu - i trochę o mojej teściowej

Obiecałam sobie, że będę sobie tego bloga pisać w miarę systematycznie, żeby ktoś, kto tu trafi wiedział, jak to się zmienia w człowieku - jego podejście, jego wgląd, jego nastawienie do życia i do siebie podczas zmian. Zmiany zawsze są przemodelowujące nie tylko ciało, ale też ducha :)

U mnie to czasami z górki, czasami pod górkę. Teraz chwilowo jest pod górkę - ot, zrobiłam naleśniki i mi się ich chce je zjeść, ale wiem, że w jadłospisie na dziś ich nie mam. Mam je dopiero jutro - pod warunkiem, że mąż mi jakieś zostawi po nocnej wyżerce. Dziecko siedzi wcina naleśniki z miodem. Ja siedzę i się oblizuję. Ślinka mi cieknie! ale jestem twarda, nie dam się. Stara, się już od dziś trzymać jadłospisu, bo ostatni tydzień pofolgowałam sobie strasznie, co zresztą poczułam po sobie i widzę po wykresie.

Do tego powoli, powoli zbliża mi się okres, więc też obie się ociężała i taka niezbyt zadowolona, słodycze mnie ciągną.....

I chyba najbardziej to się boję kolejnych świąt spędzonych z teściową. Straszne babsko, serio. Nie dość, że traktuje ludzi jak licealistów, sama zachowuje się jak podlotek (to już zostawię bez komentarza), to jeszcze za wszelka cenę chce się z mną zaprzyjaźnić, a ja jej nie trawię. Byłam z jej powodu w szpitalu na zagrożeniu (tak mi ciśnienie podniosła).

Ostatnio jak byłam odebrać Młodego od niej wyciągnęłam komórkę od razu wywaliła z tekstem: "NOWA???", jak przyszłam po dziecko drugi dzień pod rząd i włosy od czapki inaczej mi się ułożyły walnęła na cały niosący echem korytarz: "WŁOSY ŚCIĘŁAŚ????". Jak pytam o coś syna, nie dopuszcza go do głosu i odpowiada za niego.... MASAKRA.

Boję się tego, że jak zobaczy, ze schudłam, zaraz się zacznie atakowanie mnie z gratulacjami, dopytywaniem i wpychaniem ciast. A ja nie chce się tej kobiecie z niczego tłumaczyć. Kiedy płacze, że jest gruba, ale minipączki z cukierni ma codziennie, słodkie bułeczki i kruche ciasteczka, wciska je mnie, a potem płacze, że kurtkę musiała kupić większą, bo się nie mieści.

Pcha mi słodycze w dziecko, na co nie mam wpływu, bo już się tak wycwaniła, że jak ja przychodzę, to chowa te słodycze.

Kiedyś miałam taką sytuację, że przyszłam po Młodego - tak ze dwa lata, czy z ponad rok temu....? Jeszcze wtedy nie pracowałam. To było któreś moje podeście do diety. Ja w próg po Młodego, a ta do mnie z talerzem słodkich bułeczek, rogalików i nimi pączków. Mówię jej, ze jestem na diecie. "Przecież jednego możesz wziąć". Jestem na diecie. Nie po to płaciłam za dietę 200 zł, żeby teraz jeść słodycze. "To weźmiesz na później." Nie chcę. "To weźmiesz dla Młodego." NIE CHCĘ. Młody się zdenerwował, wywrócił się i uderzył, a ta stoi z tym talerzem i się gapi, bo mini pączki sa ważniejsze. "Dawać i prosić to nadto! Złośliwa jesteś, wiesz?" Odwróciła się na pięcie i wyszła do kuchni.

Kopara mi opadła, zabrałam dziecko i wyszłam.

Takie to moje życie z teściową i takie to moje święta będą......

piątek, 11 grudnia 2015

Leń - słów kilka o "kupnych" dietach

Dostałam lenia jak 150. Miałam zajechany weekend, przez cały poniedziałek nic nie jadłam, potem konkretnie nie dojadałam, a teraz dopiero zaczynam wchodzić na właściwe tory z jedzeniem. Może dzisiejszy/jutrzejszy dzień będę miała zaliczony na zielono (o tym zaliczaniu na zielono kiedyś Wam napiszę).
Waga stoi, z czego się cieszę, bo w środę pokazała 73 kilogramy, a to moim zdaniem stanowczo za szybko. Powolutku... zaczynam się pilnować, żeby jednak wytrwać do końca i przebrnąć jeszcze te 6 kilogramów. I wtedy będę mogła sobie zacząć ćwiczyć. Jeszcze kilka kilogramów muszę stracić.
Nie wierzyłam kiedyś, że przebrnę tę połowę - że aż tak daleko zajdę. Dla mnie to dużo. Wiem - ludzie chudną i po 40 kilo - i to są wyczyny i genialna wola! A ja miałam taki problem z zaakceptowanie siebie i tych kilogramów, tak mi mój wygląd przeszkadzał, ale nie przypuszczałam, że dobrnę aż tutaj, aż tutaj! Ja wiem, że to jeszcze nie koniec, ale już jest fajnie!

Jestem w wadze sprzed ciąży! 75 kilogramów to waga, którą osiągnęłam tuż przed ciążą po pozbyciu się nałogu Coca-Coli. Teraz chciałabym się pozbyć tego brzuszka i dojść do wagi ze studiów - tych 70-71 kilogramów, a potem do 68-65 kilogramów, czyli do mojej wymarzonej wagi idealnej. Mam nadzieję, że każdy, kto to czyta cieszy się razem ze mną. Chodzę od jakiegoś czasu w skowronkach, patrzę w lustro i chociaż wiem, ze to jeszcze nie jest to, co chciałabym osiągnąć, to i tak się cieszę z efektów. gdyby nie problemy w pracy, chodziłabym zachwycona, naładowana endorfinami pod sufit!
Najlepsza sytuacja spotkała mnie dzisiaj: kiedyś wieki temu, na wakacjach opowiadałam jednej pani zdobiącej o mojej koleżance, która jest dietetykiem. Poprosiła o numer, ale puściła wiadomość mimo uszu. Laska z więcej jak nadwagą. Dzisiaj przybiega do mnie i się pyta, gdzie mnie wsiorbało - że niknę w oczach, że jeszcze trochę, a będą mnie szukać! I pyta, co robię. Mówię, że dietę mam. Tą od dietetyczki? Tak. A czy ona chce numer? Chce! Więc na szybkiego napisałam numer i przyniosłam na karteczce.
Tak to jest, że wygląd człowieka jest jest jego najlepsza wizytówką. Ja mogłabym rozdawać ulotki Agnieszki na lewo i prawo - wiem, że jest specjalistą, jakich mało i dba o swoich klientów. Fajne jest też to, że ludzie pytają i mogę im polecić konkretny sposób.

A co do lenia.... siedzę sobie na panelach dyskusyjnych dotyczących odchudzania i jak tylko pada pytanie, kto się odchudza i w jaki sposób - i kiedy mówię, że poszłam do dietetyka - większość ludzi zachowuje się jakby zeszło z nich powietrze i opadają im ręce, jakby chcieli powiedzieć "Acha... to ja się tu niczego nie dowiem...." i są zawiedzeni.
Ja nigdy nie ukrywałam, że poszłam na skróty. Są ludzie, którzy odchudzają się na własną rękę. Są ludzie, którzy sami sobie opracowują jadłospisy. Są ludzie, którzy potrafią to zrobić. Ja do takich osób nie należę. Jasię gubię w momencie, kiedy mam przeliczyć białka i tłuszcze na kalorie. Ja się boję, że czegoś nie dopatrzę czy o czymś zapomnę. Nie jestem na tyle obeznana z tematem, żeby się sama odchudzić. Nie mam na tyle zaufania we własne umiejętności, żeby sobie samemu w tej kwestii zaufać. Wolałam iść do specjalisty.
Czasami odnoszę wrażenie, że ludzie traktuję taką politykę trochę z przymrużeniem oka - ot, specjalista ułożył, a Ty od siebie nic nie dałaś. Dałam. Mam za sobą 7 nieudanych prób rozpoczęcia tej konkretnej diety - planu żywieniowego. 7 prób. 7 razy zaczynałam i nie udawało mi się utrzymać własnego postanowienia wystarczająco długo. To, że dieta jest na półce, ze wisi na tablicy korkowej, to, ze wiem co i kiedy jeść - nie oznacza 100% sukcesu. Dietetyk się za mnie nie odchudza!
O tak, zdecydowanie jest mi łatwiej, bo nie muszę pamiętać o tabelach kalorycznych, przeliczać białka i zastanawiać się, czy aby żelaza i witaminy C mam wystarczające ilości, czy nie demineralizuję sobie kości. Z jednej strony mam łatwiej, z drugiej - czy tak czy tak muszę się pilnować, muszę pamiętać o tym, żeby zjeść o danej godzinie; żeby nie dojadać po dziecku; żeby nie ulegać mężowskim pokusom, który do mojej diety nie zagląda i częstuje mnie pierogami o 21:00.
Czasami dziwnie się czuję, kiedy ktoś słyszy o tym, że straciłam 8 kilo, robi dychy i się zachwyca, kiedy słyszy, że tylko dietą, zaczyna zazdrościć, ale kiedy dowiaduje się, że zapłaciłam za jadłospis 200 zł - odchodzi z kwitkiem, rozczarowany. 
200 zł to ja miesięcznie wydaję na fajki. Zapłaciłam 200 zł za to, żeby się pozbyć 16 kilogramów! Jak tak czasami pomyślę "ile ja bym dała, żeby schudnąć" to tak mi się wydaje, że 200 zł to praktycznie jak za darmo. Nie chodzę do jakichś NH czy pań po kursiku. Moja dietetyk to pani po studiach wyższych, która wie, co robi. Nie bule po 100 zł tygodniowo za kolejne kilka dni diety, która wysysa mi portfel i jest do kitu. Zapłaciłam 200 zł za to, żeby spojrzeć w lustro i nie płakać, żeby poczuć się dobre.
200 zł. 200 zł to ja potrafiłam wydać miesięcznie na słodycze! Na czekoladki, paluszki, jogurciki, cudawianki, których zadaniem było poprawić mi humor. Na lody, ciastka i inne pierdoły, które tylko rozpychały mi dupę. Jak tak policzę, że te 200 zł już mi się ze 3 razy zwróciło - przecież już zaraz będą 3 miesiące jak nie jem słodyczy, nie kupuję słodyczy, jestem wolna od słodyczowego nałogu.
200 zł to kupa kasy, ale w pewnym momencie miałam już dość gderania "Ile ja bym dała, żeby....." Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że dałam 200 zł, swój czas, swoje zaangażowanie, swoją uwagę.... i 50 zł za dwie nowe pary spodni kupione  lumpie, bo stare wisiały mi na dupie już po miesiącu czasu. 
Czasami lepiej jest odżałować te 200 zł na porządną parę butów, żeby mieć na kilka sezonów. Czasami też dobrze jest odżałować te 200 zł na coś, co da nam długofalowe korzyści.

A tych, co sobie sami robią jadłospisy redukcyjne podziwiam, szanuję i wskazuję innym za wzór. Szkoda tylko, że ludzi o mniejszych w tym zakresie umiejętnościach zbywa się machnięciem ręki.

wtorek, 8 grudnia 2015

No i po bilansie :)

Pojechałam do tej mojej koleżanki dietetyczki na bilans
Byłam na nogach 36 godzin i pracowałam ciężko po 12-14 godzin cały weekend. Dojechałam się tak, że prawie zemdlałam w pracy w poniedziałek. i w takim stanie pojechałam na bilans - nieprzytomna, zdenerwowana i nieprzytomna. Przespałam się pół godziny w aucie i u tej mojej koleżanki godzinkę na kanapie, kiedy znajoma z pracy była na badaniu i ustalaniu diety. Nie pamiętam za dużo z tej całej wizyty. Wiem tylko, że poszłam do gabinetu i się zmierzyłam, potem rozmawiałyśmy... wszystko ze zmęczeni jak przez mgłę.

Analizator składu masy ciała pokazał 74 kilogramy!

74 kilogamy

Matko, kiedy ja ostatni raz tyle ważyłam? Nie pamiętam. Dawno temu :) BARDZO dawno temu :)
Dowiedziałam się, że przede mną jeszcze 6 kilo i stop, nie ma sensu dla mnie chudnąć więcej, bo będę już w dozwolonej normie. Moje BMI już jest w dozwolonej normie, w górnych granicach, ale już w normie. Moje kości ważą tyle, ile powinny ważyć w tym wieku. Mój wiek metaboliczny to 47 lat.... eh, tutaj trochę lipa, ale jest to spowodowane ilością tłuszczu.
UWAGA - poziom tłuszczu trzewnego spadł mi z 5 na 4! Kolejny sukces :) Tak bardzo mi na tym zależało - i proszę! Zaleciła mi moja pani dietetyk kochana, żebym schudła jeszcze z 6 kilogramów i przejdę na dietę stabilizującą, a potem już mi tylko rozpisze zalecenia i będę sobie mogła dobierać jedzonko jak tylko mi się podoba - oczywiście w granicach normy i z rozsądkiem.

Cieszę się - patrzę na te wykresy i wiem, że za mną spory kawałek - 8 kilogramów! A przede mną już tylko 6 do zrzucenia. I czuję się lepiej, i powyginać się mogę jak chciałam, i porozciągać, i lepiej mi się oddycha... I łatwiej mi z niektórymi rzeczami. Łatwiej mi się przytulić do J. Łatwiej mi się zwinąć w kuleczkę. Od jakichś 2-3 tygodni czuję już swoje żebra.
Taka pierdółka - mam żebra i jestem w stanie je poczuć <3 Ja wiem, że to takie nico, jak kwestia ładnie wystających obojczyków, ale dla  mnie - znaczy bardzo dużo!
Do moich wymarzonych 65 kilo juz tylko rzut beretem :)

sobota, 5 grudnia 2015

Od kiedy się odchudzam, czyli moja wagowa historia w pigułce

Ło matko, zleciało. Do dietetyczki umawiałam się ładne dwa tygodnie temu, a tu - to już-już, zaraz. Zaraz śmignie mi kolejny weekend, zarobiony akordem, a potem co? A potem się dowiem, jak to de facto wygląda...
Wczoraj byłam na występie tańca ognia. No, przecież. Występowałam, co by nie było. W rozmiarze 42! Kupiłam tydzień temu przymałe spodenki 42, z których mi się nieco wylewało, a wczoraj do występu były akurat. 42. Mam obecnie wagę sprzed ciąży!
Gwoli wyjaśnienia, moje "przeżycia wagowe" wyglądały dość specyficznie.
Jak skończyłam liceum ważyłam ponad 74 kilo. Nie pamiętam dokładnie ile, ale jakoś tak się to układało. Jak poszłam na studia waga sięgnęła 71 kilogramów. Potem po trzech latach zamieszkałam na kilka miesięcy we Wro, z moim ówczesnym partnerem. Trochę się nie dojadało, więc waga pokazała i 70 kilo, ale nigdy nie zeszła niżej. Życie układa się różnie, więc mój ówczesny wyjechał do pracy za granicę, a ja wróciła do mamy do W. Szukałam pracy kilka miesięcy, w końcu złapałam się do pracy w Kobierzycach. Waga mnie wtedy nie interesowała, raczej ciągłe krwawienie z nosa podczas kataru, pomimo dobrych wyników morfologii i prób wątrobowych.
Na wiosnę kolejnego roku stwierdziłam, że czas coś pozmieniać - to było w okolicach kwietnia. Stwierdziłam, że musze w końcu stracić te kilka kilo, a nie marudzić, ze jestem gruba. Trochę mnie zmotywowała koleżanka z pracy, więc zaczęłam konkretnie, zmiana sposobu jedzenia, zielona herbata do szklanej butelki, plasterki na wyszczuplenie z kofeiną (czy coś dawały oprócz efektu placebo, nie wiem do tej pory...) i rozciąganie. Rozciągałam się namiętnie, po dwa razy dziennie. Waga poszła w dół do 68 kilo. I teraz uwaga - wtedy przy wadze 68 kilo weszłam w rozmiar 38! Masakra, nigdy nie wbiłam się w nic poniżej 40, a tu taka niespodzianka! Czułam się pięknie, byłam pewna siebie. Ponieważ mój facet zjechał z zagranicy na weekend i wyszło na jaw, że doprawia mi rogi, więc zostawiłam go w cholerę.
W tym czasie właśnie ta moja "przyjaciółka" szpil mi nawtykała o zapadniętym brzuchu, obsesji etc.
Potem "ta sama przyjaciółka", jak tylko się rozeszłam z moim ówczesnym zadzwoniła do mnie spytać, co ja odpierdalam i że mam to odkręcić, bo to kiepski żart jest, że ja się rozchodzę z M. Olałam ją wtedy, ale nie podobało mi się, że wpycha nos w cudzy związek, zresztą nie pierwszy raz.
A potem pojawił się J. <3
Zaczął się starać, zaczął o mnie zabiegać.
Rzuciłam palenie i się zaczęło picie coca-coli. Z rozmiaru 38 znów wskoczyłam w 42, a zaraz potem zaczęło być przymałe. Na 44 jeszcze nie miałam obwodu, ale jakby byl rozmiar 43, to pewnie byłby idealny.
Waga pokazała 75, czyli tyle, co teraz. Przestałam pić Coca-Colę, kiedy pokazała 77. Odstawienie spowodowało zejście do 75, ale to już był koniec, waga nie drgnęła. Odchudzałam się potem jakąś tygodniową dieta kapuścianą. Pierwszy raz dała radę, a kolejne trzy razy już nie było efektu. Uszkodziłam metabolizm.
A roz później zaszłam w ciążę.
Jestem wegetarianką od 17 lat. Ta moja "przyjaciółka" suszyła mi głowę, że jak nie zacznę jeść mięsa, to dziecko się urodzi chore, chrome, pokręcone, z niedorozwojem, obniżoną odpornością i innymi tego typu ułomnościami. Dostawałam szału! Potrafiła mi kupić i przywieźć mięso, wsadzić do lodówki i kazać zjeść. Ja nie wie, czemu ją znosiłam. W rezultacie umówiłam się do znajomej, która jest dietetykiem, właśnie do Agnieszki Podgórskiej. Prosiłam ją o dietę wegetariańską dla ciężarnej. I tak musiałam schylić kark i zgodzić się na jakiegoś tuńczyka (jednak mięcho....), ale starałam się omijać te dni i korzystać z nich jak najrzadziej.
Do porodu poszłam w wadze 92 kilogramy.
Po porodzie waga pokazała 82, potem 78, ale już w sierpniu zaskoczyła do 85 kilo. Płakałam, płakałam długo i gorzko, kiedy wróciłam z wakacji, przymierzyłam zawsze za dużą sukienkę i była na mnie dobra, a potem zobaczyłam, ile mi pokazała waga. Płakałam bardzo.
Kolejnego roku Agnieszka zrobiła mi dietę, potem ja poprawiła, ale wytrzymałam na niej miesiąc, efektów nie było, podjadałam, dałam sobie na wstrzymanie. Potem już moje zapiski można mniej więcej przeczytać, wtedy przy którejś nieudanej próbie zaczynałam tę dietę na nowo i znów na nowo, kilka razy. Założyłam bloga, żeby trzymać to wszystko w jednym miejscu. Jakoś tak zaczynałam tę dietę, rezygnowałam.... różnie to było. Waga pokazywała 78-79 przy rozmiarze 44.
W lutym 2014 roku dostałam od męża hula hop <3 (<3 dla hula, <3 dla męża), a rok później poszłam do pracy. W pracy z powodu stresu najpierw schudłam do 76 kilo, a potem odrobiłam do 82. Nie zwracałam na to uwagi, bo byłam tak zarobiona i tak zdenerwowana, ze na zmianę spałam i płakałam.
W końcu w październiku tego roku zaczęłam konkretnie coś ze sobą robić - no i można to sobie czytać na bieżąco.
Tak to u mnie wygląda.
Dziś waga pokazała 75,8 kg.
Jak na przemęczony niedospany tydzień i wczorajszy wykańczający pokaz - nie jest źle. Dzisiaj w diecie placki owsiane ze słonecznikiem <3, gulasz z fasolki szparagowej <3, kanapki z mozarellą <3
I 300 worków do uszycia.......

czwartek, 3 grudnia 2015

Kupiłam hantle.

Tak chodzą ludzie dzisiaj po pracy i mnie pytają: czy ja mniejsze ciuchy już kupuję? ile schudłam? gdzie mnie wsiorbało? jak ja to zrobiłam?
Wiem, założyłam już węższe spodnie, wbiłam się z rozmiar 42, waga spadła i pokazuje już 75 kilogramów, a ja patrzę w lustro i nic nie widzę. Serio, nie widzę. Wiem, że inni widzą, ja nie.
Jakoś tak dziwnie to wygląda z mojej perspektywy.
Jakiś czas temu dostałam gorset od koleżanki z grupy tańca ognia. Dostałam go w ciul czasu temu. Miałam wtedy o wiele większy obwód i końce nawet się nie stykały. teraz jestem w stanie go zapiąć. Nadal jest obcisły - nie dopasowany, tylko fest obcisły, ale jestem w stanie go zapiąć na wszystkie haftki. Fakt, jeszcze kilka kilo brakuje to tego, żeby wyglądać w nim fajnie, ale to tylko kilka kilo.
Będę naprawdę mega szczęśliwa, kiedy w końcu pozbędę się brzucha z przodu. Wiele lat temu starałam się o to długo w i wytrwale i prawie mi się udało.
Wydaje mi się, że tym razem tez już widzę - może niekoniecznie światełko w tunelu - ale rozjaśnienie, że do kwietnia, może maja będę miała taki brzuch, jak należy - w miarę płaski na poziomie klatki piersiowej, lekko wystający na dole może być, byleby nie był przyklejonym klockiem, którego nie zamaskuję niczym.....
Mam taką cichą nadzieję, że dam radę. Chcę dać radę. Chciałabym bardzo.
Kupiłam sobie też hantelki. Takie dwa po 15 kilo. Na Święta.