Mój dziennik kilogramowy

LilySlim Weight charts LilySlim Weight charts

piątek, 11 grudnia 2015

Leń - słów kilka o "kupnych" dietach

Dostałam lenia jak 150. Miałam zajechany weekend, przez cały poniedziałek nic nie jadłam, potem konkretnie nie dojadałam, a teraz dopiero zaczynam wchodzić na właściwe tory z jedzeniem. Może dzisiejszy/jutrzejszy dzień będę miała zaliczony na zielono (o tym zaliczaniu na zielono kiedyś Wam napiszę).
Waga stoi, z czego się cieszę, bo w środę pokazała 73 kilogramy, a to moim zdaniem stanowczo za szybko. Powolutku... zaczynam się pilnować, żeby jednak wytrwać do końca i przebrnąć jeszcze te 6 kilogramów. I wtedy będę mogła sobie zacząć ćwiczyć. Jeszcze kilka kilogramów muszę stracić.
Nie wierzyłam kiedyś, że przebrnę tę połowę - że aż tak daleko zajdę. Dla mnie to dużo. Wiem - ludzie chudną i po 40 kilo - i to są wyczyny i genialna wola! A ja miałam taki problem z zaakceptowanie siebie i tych kilogramów, tak mi mój wygląd przeszkadzał, ale nie przypuszczałam, że dobrnę aż tutaj, aż tutaj! Ja wiem, że to jeszcze nie koniec, ale już jest fajnie!

Jestem w wadze sprzed ciąży! 75 kilogramów to waga, którą osiągnęłam tuż przed ciążą po pozbyciu się nałogu Coca-Coli. Teraz chciałabym się pozbyć tego brzuszka i dojść do wagi ze studiów - tych 70-71 kilogramów, a potem do 68-65 kilogramów, czyli do mojej wymarzonej wagi idealnej. Mam nadzieję, że każdy, kto to czyta cieszy się razem ze mną. Chodzę od jakiegoś czasu w skowronkach, patrzę w lustro i chociaż wiem, ze to jeszcze nie jest to, co chciałabym osiągnąć, to i tak się cieszę z efektów. gdyby nie problemy w pracy, chodziłabym zachwycona, naładowana endorfinami pod sufit!
Najlepsza sytuacja spotkała mnie dzisiaj: kiedyś wieki temu, na wakacjach opowiadałam jednej pani zdobiącej o mojej koleżance, która jest dietetykiem. Poprosiła o numer, ale puściła wiadomość mimo uszu. Laska z więcej jak nadwagą. Dzisiaj przybiega do mnie i się pyta, gdzie mnie wsiorbało - że niknę w oczach, że jeszcze trochę, a będą mnie szukać! I pyta, co robię. Mówię, że dietę mam. Tą od dietetyczki? Tak. A czy ona chce numer? Chce! Więc na szybkiego napisałam numer i przyniosłam na karteczce.
Tak to jest, że wygląd człowieka jest jest jego najlepsza wizytówką. Ja mogłabym rozdawać ulotki Agnieszki na lewo i prawo - wiem, że jest specjalistą, jakich mało i dba o swoich klientów. Fajne jest też to, że ludzie pytają i mogę im polecić konkretny sposób.

A co do lenia.... siedzę sobie na panelach dyskusyjnych dotyczących odchudzania i jak tylko pada pytanie, kto się odchudza i w jaki sposób - i kiedy mówię, że poszłam do dietetyka - większość ludzi zachowuje się jakby zeszło z nich powietrze i opadają im ręce, jakby chcieli powiedzieć "Acha... to ja się tu niczego nie dowiem...." i są zawiedzeni.
Ja nigdy nie ukrywałam, że poszłam na skróty. Są ludzie, którzy odchudzają się na własną rękę. Są ludzie, którzy sami sobie opracowują jadłospisy. Są ludzie, którzy potrafią to zrobić. Ja do takich osób nie należę. Jasię gubię w momencie, kiedy mam przeliczyć białka i tłuszcze na kalorie. Ja się boję, że czegoś nie dopatrzę czy o czymś zapomnę. Nie jestem na tyle obeznana z tematem, żeby się sama odchudzić. Nie mam na tyle zaufania we własne umiejętności, żeby sobie samemu w tej kwestii zaufać. Wolałam iść do specjalisty.
Czasami odnoszę wrażenie, że ludzie traktuję taką politykę trochę z przymrużeniem oka - ot, specjalista ułożył, a Ty od siebie nic nie dałaś. Dałam. Mam za sobą 7 nieudanych prób rozpoczęcia tej konkretnej diety - planu żywieniowego. 7 prób. 7 razy zaczynałam i nie udawało mi się utrzymać własnego postanowienia wystarczająco długo. To, że dieta jest na półce, ze wisi na tablicy korkowej, to, ze wiem co i kiedy jeść - nie oznacza 100% sukcesu. Dietetyk się za mnie nie odchudza!
O tak, zdecydowanie jest mi łatwiej, bo nie muszę pamiętać o tabelach kalorycznych, przeliczać białka i zastanawiać się, czy aby żelaza i witaminy C mam wystarczające ilości, czy nie demineralizuję sobie kości. Z jednej strony mam łatwiej, z drugiej - czy tak czy tak muszę się pilnować, muszę pamiętać o tym, żeby zjeść o danej godzinie; żeby nie dojadać po dziecku; żeby nie ulegać mężowskim pokusom, który do mojej diety nie zagląda i częstuje mnie pierogami o 21:00.
Czasami dziwnie się czuję, kiedy ktoś słyszy o tym, że straciłam 8 kilo, robi dychy i się zachwyca, kiedy słyszy, że tylko dietą, zaczyna zazdrościć, ale kiedy dowiaduje się, że zapłaciłam za jadłospis 200 zł - odchodzi z kwitkiem, rozczarowany. 
200 zł to ja miesięcznie wydaję na fajki. Zapłaciłam 200 zł za to, żeby się pozbyć 16 kilogramów! Jak tak czasami pomyślę "ile ja bym dała, żeby schudnąć" to tak mi się wydaje, że 200 zł to praktycznie jak za darmo. Nie chodzę do jakichś NH czy pań po kursiku. Moja dietetyk to pani po studiach wyższych, która wie, co robi. Nie bule po 100 zł tygodniowo za kolejne kilka dni diety, która wysysa mi portfel i jest do kitu. Zapłaciłam 200 zł za to, żeby spojrzeć w lustro i nie płakać, żeby poczuć się dobre.
200 zł. 200 zł to ja potrafiłam wydać miesięcznie na słodycze! Na czekoladki, paluszki, jogurciki, cudawianki, których zadaniem było poprawić mi humor. Na lody, ciastka i inne pierdoły, które tylko rozpychały mi dupę. Jak tak policzę, że te 200 zł już mi się ze 3 razy zwróciło - przecież już zaraz będą 3 miesiące jak nie jem słodyczy, nie kupuję słodyczy, jestem wolna od słodyczowego nałogu.
200 zł to kupa kasy, ale w pewnym momencie miałam już dość gderania "Ile ja bym dała, żeby....." Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że dałam 200 zł, swój czas, swoje zaangażowanie, swoją uwagę.... i 50 zł za dwie nowe pary spodni kupione  lumpie, bo stare wisiały mi na dupie już po miesiącu czasu. 
Czasami lepiej jest odżałować te 200 zł na porządną parę butów, żeby mieć na kilka sezonów. Czasami też dobrze jest odżałować te 200 zł na coś, co da nam długofalowe korzyści.

A tych, co sobie sami robią jadłospisy redukcyjne podziwiam, szanuję i wskazuję innym za wzór. Szkoda tylko, że ludzi o mniejszych w tym zakresie umiejętnościach zbywa się machnięciem ręki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz