Mój dziennik kilogramowy

LilySlim Weight charts LilySlim Weight charts

wtorek, 10 maja 2016

O siatkówce kobiet, czyli "Jak ty się, kobieto, zabierzesz?" i wątpliwe uroki posiadania samochodu

Zacznijmy od tego, że mieszkam kilometr od najbliższej Biedronki. Nie mam innego marketu w okolicy, co nie zmienia faktu, że lubię chodzić do Biedronki, bo mają jeszcze w miarę ludzkie ceny (lecz i z tym bywa różnie). Mamy tez z mężem samochód. Ja nie mam prawa jazdy, więc jeżeli jestem w domu na bezrobociu, tak jak obecnie, nie mam do niego dostępu - zresztą, nawet, jakby stał na podjeździe, to by sobie stał, bo nie umiem prowadzić.
Ja pół swojego życia wszędzie zasuwałam albo na piechotę, albo autobusem. Mąż - on małego był przyzwyczajony do samochodu i tego, że jeżeli już przemieszczać się po mieście, to własnym autem. Teściowa moja - tylko samochodem. Moja mama - całe życie autobusami.
Konflikt interesów pojawia się czasami w najmniej oczekiwanych momentach, a sprzeczki wynikają z tak błachych powodów jak "chęć połażenia sobie".
Zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to niedorzecznie.
Od dwóch dni próbuję sobie zainstalować krokomierz na komórce, z marnym skutkiem. poprosiłam męża, ale skutek jest ten sam, czyli marny, bo mąż się średnio przejmuje sprawą. Krokomierz jest mi potrzebny w celu zaspokojenia mojej kociej ciekawości, a mianowicie - ile :kroków" robię podczas poruszania się samochodem, a ile podczas korzystania z komunikacji zbiorowej. Ile kroków robię poruszając się po mieszkaniu, a ile podczas tańca ognia.
Jak już mówiłam, do najbliższej Biedronki mam 1,3 kilometra. Dzisiaj odprowadziłam rano syna do przedszkola, poszłam do Biedronki, zrobiłam część zakupów (3 kilogramy), wracając z Biedronki wstąpiłam na zieleniak i skończyłam zakupy (kolejne 3,5 kg), potem zahaczyłam o jeden sklep po jakąś pierdołę (kolejne 0,70 kg) i poszłam do domu. Do sklepu idę z górki, ze sklepu - pod górkę.
I tak sobie zasuwałam z obciążeniem 7 kilogramów pod górkę z 500 metrów zdrowo. W ostatnim sklepie zaczepił mnie facet i pyta - jak mam zamiar się zabrać z czterema siatami? Powiedziałam mu, ze normalnie i nie wiem, skąd pytanie. Zaproponował mi wózek, na co ja - nieustraszona - wzięłam siaty, pośmiałam się, ze jakieś sporty uprawiać trzeba, a moim ulubionym jest ostatnio siatkówka - i poszłam do domu. Usłyszałam jeszcze za sobą: "Za dużo kabaretów pani ogląda!". No, uśmiałam się jak fretka, bo mężczyzna był zafascynowany tym, ze sobie poradziłam z tym wszystkim.
Druga sprawa, która pojawia się najczęściej, to pina między mną a mężem jeżeli chodzi o moje treningi. Do miejsca treningowego mam 3 km. No, Wałbrzych odległościami nie grzeszy :) Ale czasami jest tak, że wolę wziąć kółko i sobie pójść z treningu do domu przy ładnej wiosennej pogodzie, śpiewających ptaszkach i wiaterku, tym bardziej, że trasa jest asfaltowana i prowadzi w większości przez pola i nieużytki. Co mówi mój mąż? "Daj spokój, ja cię zawiozę/odwiozę". Taki paradoks się tu wkrada, bo i tak muszę zrobić rozgrzewkę na miejscu i tak, bo inaczej, w moim wieku, przy obracaniu się i innych figurach to murowana kontuzja, albo ból kolana/nadgarstka. "Ale ja cię zawiozę."
Mój mąż robi na mnie dychy, kiedy mu mówię, że chcę połazić, pochodzić, że odczuwam taką potrzebę, jak przemieszczanie się na własnych nogach, pokonywanie przestrzeni o własnych siłach.

Kiedy jeszcze pracowałam w biurze, bywało, że nie wstawałam od biurka i 6 godzin. Siedziałam przy komputerze i koniec. Do tego stres, niedospanie dawały szybko o sobie znać i na treningi musiał mnie zawozić, pod warunkiem, że miałam siłę na trening iść. Obecnie nieco się to zmieniło, bo moja praca (dorywcza) polega na tym, że jadę, pobieram materiały i dłubię w domu. Z przystanku do siedziby firmy mam 1,3 km (ah, te mapy Google z możliwością wyznaczenia trasy...). Trzaskam tę trasę w obie strony w dzień, kiedy mam się pojawić po materiały. Po pierwszych trzech dniach miałam takie zakwasy, że myślałam, że nogi mi odpadną. I pojawiła się we mnie taka myśl, nieprzyjemna: jak miałam 17 lat robiłyśmy sobie z moją siostrą "spacery" i po 30 km; mogły mnie wtedy boleć nogi, ale kolejnego dnia było wszystko OK. Teraz mam 30 lat, robię trasę 3 km i padam ze zmęczenia? Zawsze miałam dobrze wyrobione mięśnie, a przynajmniej tak mi się wydaje, n każdym bilansie stan mojej tkanki mięśniowej jest określany jako dobry, bo mam mięśni sporo - więc skąd nagle to uczucie "połamania", bolących ud i w ogóle zakwasów? Już pomijam fakt, że po odprowadzeniu Młodego do przedszkola głowa mówiła - zasuwaj do domu, a nogi mówiły - to gdzie teraz?
Żeby tak się załatwić w ciągu roku, bo musi być doprawdy wyczyn. Tak sobie kondycję załatwić.
jest jeszcze jedna strona medalu - jak już ruszyłam tę dupę, co wcale łatwe nie było, mój organizm się ucieszył. Czuję to po sobie. Przestałam mieć ataki spania, zaczęłam lepiej funkcjonować, a pomimo zakwasów chce mi się chodzić, spacerować, przemieszczać się, jak najdalej, jak najwięcej.
Mój mąż, przywiązany do samochodu i poruszania się tylko autem, ma z tym problemy. Jedzie do pracy autem, wraca z pracy autem, zalega w łóżku z komórką/laptopem i potem idzie spać. Rzadko kiedy robi coś więcej. Mój mąż waży 98 kg. Mój mąż nie rozumie, dlaczego czasami pomimo zmęczenia pracą ja chciałam IŚĆ do sklepu. Mówił, że może mnie podwieźć, a ja do niego, że nie, że ja chce się przejść, Biedronka jest blisko, więc kupię co mam kupić i wracam. Jakoś mu się to w głowie nie mieściło.


Ile my kalorii nie spalamy ułatwiając sobie życie. 

Nie mówię, że mamy zaraz powyrzucać pralki i kijanką gacie w rzece prać, ale takie głupie wyjście do sklepu czy przyniesienie ciężkich zakupów, dla osoby, która na codzień zalega przed telewizorem robi ogromną różnicę. Czasami się ludzie śmieją z osób z otyłością kliniczną, że swoją aktywność zaczynają od spacerów. Widziałam wczoraj dziewczynę, która zasuwała na takim własnie spacerku. Była niższa ode mnie, więc pewnie ze 110 kilogramów ważyła. Chodziła. I serio, było widać, że spodnie już nie są na niej takie dopasowane a kiedyś były. 
Każda aktywność fizyczna coś nam daje. Przyznam, że lubię, kiedy mąż wozi mnie na zakupy - szczególnie, kiedy musimy zrobić comiesięczne zaopatrzenie domu w chemię gospodarczą i inne ciężkie rzeczy - a w tym celu jedziemy do marketu na drugi koniec miasta. Ale na litość boską, jeżeli nie muszę gdzieś koniecznie jechać samochodem, to tego nie robię. Rożnica mentalności między mną a moim mężem jest ogromna pod tym kątem. 
Czasami nam to przeszkadza, czasami nie. Czuję na przykład, że mąż mój już przekroczył tę magiczną granicę, gdzie pozostało tylko leżenie w łóżku z gierką i tycie. Już coraz trudniej będzie musi się podnieść z tego marazmu. Wiele kobiet ma ten problem, że chce schudnąć, wie, że aby to osiągnąć musi "ruszyć dupę", ale nie potrafi się zmobilizować. To wszystko niestety siedzi w głowie. Tak, powtarza się to jak slogan, takie słowo wytrych, ale kiedy obserwuję mojego zalegającego męża i mnie, to zaczynam zaskakiwać, co autor chciał przekazać tym sloganem.
Chyba nie bez powodu większość kobiet jednak jest silniejsza od mężczyzn. Targanie siatek, targanie dziecka, targanie zabawek, potem znowu targanie dziecka i tona przerzuconych śmieci/ubrań/gratów w domu powoduje, że spalamy kalorie i nasz organizm inaczej funkcjonuje. Całkowicie inaczej, niż kiedy wstajemy rano, idziemy 150 metrów do samochodu i potem 150 do budynku pracy, wieczorem robimy tę samą trasę i fajrant. 

Dzisiaj specjalnie przytargałam do domu 7 kilogramów żarcia i innych zakupów, bo chciałam poczuć, jak napinają mi się bicepsy i brzuch. Po co mi siłownia, jak mam rodzinę do wyżywienia? A ziemniaki, mąka i mleko swoje ważą :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz