Mam wrażenie, że czasami traktuje to moje odchudzanie jak licealista czytający nieskończenie nudną lekturę. Nie zwracam uwagi na bohaterów, fabułę, akcje czy cokolwiek innego - tylko liczy, ile jeszcze zostało mu stron tego chłamu. Ja też liczę - mam wielkie odliczanie. Kiedy widzę jak co poniektóre dziewczyny zamieszczają zdjęcia wagi z 6 z przodu dochodzi do mnie, że jestem... ogromna. Startowałam z wagą 82. Dzisiaj waga pokazała mi 76 kilo. Jeszcze co najmniej 10 kilo przede mną. Jeszcze co najmniej 4 rozmiary przede mną.
I powinnam się cieszyć! Te wszystkie lachony, które się wyszczupliły prowadza takie fajne pozytywne blogi - a ja z siebie wylewam treść natury wszelakiej i z deka smutnej, depresyjnej i w ogóle dołującej. Sama się dołuję, jak to czasami czytam, i tylko czekam, aż będzie mnie już mniej... Chciałabym już to wszystko kończyć... Nie wiem, czasami ludzie tak fajnie reagują na zmiany, cieszą się, zamieszczają motywujące wpisy i w ogóle confetti. A ja co - pokazuje mi waga za dużo - źle. Pokazuje mi waga mnie - źle. Pokazuje mi waga COKOLWIEK - źle. Ciągle jest mi źle. Normalnie palnąć sobie w łeb to mało.
A na dodatek dostałam jedno ze zdjęć z wesela z 24 października:
Taa, to ja.... Taa.... chodząca deprecha, nie ma co.
Jedyna rzecz mnie pociesza - co kilogram zbliżam się do celu <3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz