Mój dziennik kilogramowy

LilySlim Weight charts LilySlim Weight charts

poniedziałek, 11 listopada 2013

Dzień 6

Waga: 80.1
Samopoczucie: Lekki dół, ale po obiedzie raczej przejdzie.
Uwagi: Syn światłojad szaleje

Powinnam zmienić nazwę tego bloga na "Matka się odchudza", bo inaczej nie będę w pełni szczera. Fakt jest taki, że zapłaciłam 160 zł za dietę, trzy razy musiałam się pojawić u dietetyczki na ważeniu, mierzeniu, przeliczaniu i w ogóle pogadance o tym, ile to ja ukrytego cukru i węglowodanów w diecie nie jem - żeby teraz znowu powtarzać te same błędy, czyli:

wstać rano i :

szybko zjeść jakieś śniadanie - jakiekolwiek, czy to będzie czekolada, krakers, ziemniaki z wczoraj czy kawałek placka selerowego - i w długą na chatę;
potem jakaś szybka przegryzka, bo jestem głodna.
potem siedzę głodna do obiadu albo i idę spać z dzieckiem chorym moim...
...i kończę ten maraton obiadem w porze kolacji, z pominięciem obiadu oczywiście i innych posiłków, które powinnam zjeść, żeby utrzymać spalanie na równym poziomie.

A potem w nocy dogryzam resztki z obiadu dziecka, bo szkoda wyrzucić.

Generalnie powinnam wyrzucić, ale szkoda. Może powinnam chować, ale często kończy się to w ten sposób, że albo nie robię z tego nic i wyrzucam, albo Młody dziubnie drugie tyle co poprzedniego dnia i też muszę wyrzucić. Jakkolwiek by na to nie patrzeć - żarcie do kosza, albo do mojego brzucha, a brzuchol rośnie.

Powinnam się pozbyć tego nawyku, ale łatwo mówić - i osobom, które nie mają dzieci i tym, które łatwą ręką wywalają jedzenie do kosza.

Dzisiaj jestem na siebie zła, bo wczoraj po całym dniu zapieprzania po mieszkaniu (oczywiście nie jadłam, bo po co) poszłam spać, wstałam o 15:30 i poszłam robić obiad, który zakończył się o 18:00 - a ja oczywiście nie spojrzałam na listę od dietetyczki, ze placki selerowo-owsiane miały być na drugie śniadanie, tylko radośnie strzeliłam je sobie na obiadokolację. Mądra ja :/

Kiedy byłam na pierwszej takiej prawdziwej diecie w swoim życiu - a była to dieta ciążowa - miałam po przeliczane wszystko i poukładany jadłospis taki, że mózg stawał, co chwilę coś. Nie dojadałam wszystkiego, bo nie byłam w stanie, natomiast dopóki się diety trzymałam nie przytyłam więcej niż wymagała tego norma. Potem zachciało mi się słodyczy i poszło - cztery kilo na plusie. I tak nie wiele, ale dokładając kolejne 4-5 kilo po fajkach już mamy spora sumkę, prawda? Wtedy nie było mi aż tak trudno utrzymać się w ryzach, bo zjadałam ponad 2200 kcal dziennie, a teraz? 1590 kcal i zdarza się, ze chodzę głodna, ale jakoś tak warzywa za bardzo mnie w zęby kują, żeby sobie je pojadać pomiędzy, a powinnam, bo zdrowe.

Czasami się zastanawiam, jak to jest, że niektórzy ludzie potrafią schudnąć po 60 kilogramów, po 100 kilogramów, a ja z durnymi 10 kilo nie potrafię sobie od czerwca poradzić? Przecież powinnam się cieszyć, ze to tylko 10 kilo, a nie 20, 30 czy 120. Ale widać za mało ważę i nie jestem zagrożona jakimś poważnym schorzeniem, dlatego się za siebie nie biorę. Zwykle człowiek przystawiony do muru zaczyna się sobą interesować, a ja niestety należę do tych, którym nie przeszkadza te 5-10 kilo... Chwila, przeszkadza mi, ale nie na aż takim poziomie, żeby wystarczyło mi motywacji na dłużej. I to ciągłe pilnowanie się z dojadaniem po dziecku to już w ogóle ciężka, ciężka próba...

Wydaje mi się, że każda matka ma podobnie - chce coś ze sobą zrobić, ale jakoś tak w natłoku innych spraw w domu to się rozmywa, godziny posiłków umykają i wszystko traci sens. Bo ścieram marchew na tarce, a tu dziecko przynosi kocyk, za chwilę jakąś zabawkę, odwracam się na chwilę, al ten już z nosem w lodówce - dam coś z tej lodówki, to kręci głową, że już nie chce... Oszaleć można czasami i gdzie w tym wszystkim jeszcze dieta? Muszę na nią wygospodarować choć trochę czasu... i chęci. Niestety, moja dieta nie zazębia się z nawykami mojego męża.

I kolejna kwestia - ja na diecie, a Mąż? Przecież nie na diecie. W ciąży miałam łatwiej, bo Męża nie było w domu całymi dniami, siedział i walił dwa etaty w robocie, a ja sobie mogłam dietować ile wlezie. Tym bardziej, że jadamy całkowicie różnie, całkowicie inaczej... Ja lubię brązową mąkę, on ją wyczuwa na kilometr i każe wyrzucać. Ja lubię otręby pszenne, ten ich nie lubi. Ja wolę brązowe ryże i makarony, ten białe, tylko w twarożkach z dodatkami się zazębiamy, ale ile razy ja mam ten twarożek w diecie? Tym bardziej, że on by ten twarożek chciał rano, a ja mam go zwykle wieczorem.

Placki owsiane? gryzą go w zęby. Zupę krem a i owsem, zje, ale dla niego to nie obiad, tylko przystawka - i kiedy ja po zupie jestem napchana po gardło, ten marudzi, że głodny. Ja zjem makaron z pestkami, jego orzechy, słonecznik i siemię lniane gryzie zatyka, staje ością w gardle, nie dale się przełknąć, ba, nawet jak gryzie to przednimi zębami, żeby tylko język smaku nie poczuł. Znajome? I dietuj sobie tutaj człowieku...

Aha, kasza też go odstręcza - -widzi ją i się krzywi na kilometr. Niestety.

I w tym wszystkim, między Dzieckiem Światłojadem i Mężem śmieciojadem jestem ja w kuchni, gotująca i zajmująca się wszystkim.

Czasami pozwalam sobie na ten luksus, że siedzę w kuchni i gotuję cały dzień, ale kiedy ostatnio siedziałam i szyłam pojki wstążkowe na trening - a szyłam je pierwszy raz - zajęło mi to czas między 13:00 a 21:00, wcześniej byłam z Młodym u lekarza, więc przez cały dzień wypiłam hektolitry kawy i cappucchino, kilka chrupek kukurydzianych, jakąś kanapkę, jakąś bułkę z Lidla i dopiero wieczorem późnym obiad. I wybiło 80 kilo na wadze...

Mobilizacja? Oj, przydała by się. jakakolwiek :(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz