Mój dziennik kilogramowy

LilySlim Weight charts LilySlim Weight charts

wtorek, 12 listopada 2013

Dzień 7

Waga: 79.7
Nastrój: zarobiona..
Uwagi: chcę wziąć prysznic

Jak wygląda taki typowy poranek mamy zajmującej się Potworem, czyli trzy godziny z mojego życia, od obudzenia. Aż spisywałam, bo w pewnym momencie się pogubiłam, co się kiedy działo i dlaczego.

Obudził mnie Młody o 7:00 rano, z jakimś hakiem. Noc była ciężka, bo jakimś cudem spadł z łóżka i rozbił sobie dolną wargę. Już widzę ten wzrok pielęgniary, kiedy przyjedziemy na zastrzyk... Następnie, w okolicy 7:20 Mąż wpadł, że kolega wpadnie pożyczyć samochód. Zmarła ciężko chora na białaczkę siostrzenica mojej koleżanki, a dobrej wieloletniej przyjaciółki Męża i chłopak tej dziewczyny wpada po auto. Dziecko zmarło w szpitalu we Wr., to jakieś 80 kilometrów od naszej wiochy i potrzebują auto, bo będą jeździli w te i z powrotem załatwiać formalności, odbierać matkę też dziewczyny z lotniska... jakieś cuda.

Wstałam. Młody zamknął za ojcem drzwi, ja zjadłam jakiś groszek ptysiowy z wczoraj, żeby szybciej się obudzić. Od razu zrobiłam Młodemu butlę, którą razem wypiliśmy, tzn. ja trzymałam Młodego, a Młody butelkę. Potem poszłam sobie zrobić kawy, której nie wypiłam, tylko kończyłam jakąś herbatę z imbiru stojącą od wczoraj. Raczej to nie najzdrowsze, ale na szybko się nadaje. Skoro już wylądowałam w tej kuchni - trzeba było pozmywać, bo Mąż zawalił wieczorem. Eh, znowu czeka mnie poważna rozmowa, jedna z dwóch odnośnie naczyń w tygodniu, niestety. Pościerałam blaty, wyszorowałam gary z wczorajszego obiadu, w tym czasie Młody szalał z zabawkami.

Weszłam do pokoju Męża i się przeżegnałam - w jego pokoju stoją 3 klatki z naszymi szynszylami (w sumie moimi do sprzątania, jego do kochania), oczywiście gryzonie narozrabiały w nocy i cała podłoga jest w trocinach i trzeba ja chociaż pozamiatać. W międzyczasie, łażąc boso czuję pod stopami śmieci w całym mieszkaniu na podłodze WSZĘDZIE. No nic, trzeba zrobić podłogi całe wszędzie i do czysta. oczywiście już się nie spinam i nie wściekam, ze wieczorem ta podłoga będzie wyglądać jak dziś rano, ale chociaż moje sumienie będzie czyste, ze coś zrobiłam, tak więc wstawiam ogromny gar wody na kuchenkę.

Wrzucam pranie do pralki. Ledwo robiłam ciemne, a już tyle się tego zebrało - cóż, ja Mąż zwykle na ciemno chodzimy ubrani, na czarno przeważnie, więc i bielizna, i skarpetki, i koszulki, moje, Męża, Młodego... Wybieram jasne, bo Młody zaraz wyskoczy z koszulek i skarpetek, jakieś koce i ręczniki też, nastawiam na 40 stopni. W tym czasie Młody ze cztery razy spuszcza wodę. Tłumaczę, że ja marnuje i delikatnie wyprowadzam z łazienki. uf, tym razem obeszło się bez płaczu, histerii i krzyków, kładzenia na podłodze i innych podobnych.

Szybko zamiatam, bo mój odkurzacz nie przetrzyma takiej ilości trocin i siana, prędzej się zapcha niż sobie z tym poradzi. Młodego proszę o posprzątanie swoich zabawek, niech pomaga. Nie bardzo wie, co ma zrobić, pokazuję. Częściowo sprząta zabawki, częściowo się nimi bawi. Jest mały, niech się bawi. Potem proszę go o przyniesienie zmiotki i szufelki. przyniósł zmiotkę, wraca po szufelkę, w ręku pluszowy kurczak. Bierze zmiotkę i wszystkie zamiecione na kupkę śmieci jednym zamachem roznosi znów na pokój. Krzyczę: "Nie!", ale po wczorajszej załamce i fontannie płaczu (zbił moją ulubioną filiżankę i pękłam, bo uznałam, że jestem złą matką, skoro nie potrafię przetłumaczyć własnemu dziecku, że rzucanie jedzeniem po podłodze jest złe) mam wrażenie, że piszczę jak dziewczynka.

W końcu odkurzam, szybko, po łebkach, byle ogarnąć ten klejący się do nóg syf. OK, nie jest tak źle, przecież myję podłogę co trzeci dzień, dwa razy dziennie zamiatam, ale i tak mama wrażenie, że zapuściłam chatę do granic. Znajduję jedną jasną skarpetkę, której z jakiegoś powodu nie wrzuciłam do pralki. Szlag. teraz będzie czekać taka bez kompletu do kolejnego prania, i razić samotnie na wierzchu, żebym tylko o niej nie zapomniała. Wściekła wrzucam ją do kosza, przecież nie będę trzymać brudnej skarpety na wierzchu. Zerkam na pralkę. Na wierzchu tylko dziada i baby brakuje. No nic, to później, teraz podłoga.

Biorę się za zwijanie prania z suszarki pokojowej. Uroki nowego budownictwa - kijowa wentylacja w łazience uniemożliwia suszenie prania (a fakt wynajmowania mieszkania akt zamontowania owej suszarki łazienkowej), muszę więc suszyć pranie w dużym pokoju, gdzie już są szynszyle. Więc zbieram to pranie i od razu składam, cześć chowam do szafek, bo wiem, ze jak tego nie zrobię od razu, to urosną mi góry ubrań na wierzchu, bo Mąż tego nie zrobi, a Dziecko rozniesie - chowam więc to pranie jeszcze nie odruchowo, ale już niemal, zastanawiając się, kiedy w końcu wejdzie mi to w nawyk i nie będę musiała o tym myśleć i zapominać czy przypominać sobie przy każdym sprzątaniu prania.

Lecę kończyć zmywanie, bo oczywiście znalazłam jeszcze jakieś brudne gary, a nie lubię, kiedy kubki, miseczki czy reszta sterczy w tym zlewie i woła o pomstę. Więc zmywam po raz drugi. wstawiam do czystego gara wodę na gaz, bo przecież takich plam nie da rady detergentem (czy raczej nie ma sensu), trzeba przecież wziąć gorącą wodę, wtedy zawsze schodzi i szybciej schnie, a że z kranu taka ciepła nie leci, to trzeba sobie zagotować).

Ogarniam niezaścielone łóżko Męża - jak zwykle wybiegał do pracy i zapomniał. Podnoszę kołdrę, pod spodem prześcieradło woła już o wodę i proszek - nie mam siły i czasu, jak zajmę się za pościel, to znów zawieszę sobie pół domu praniem i nie będzie się gdzie ruszyć jak przez ostatnie trzy dni. No cóż, zostawiam jak jest. Biorę laptop, sadzam Młodego na łóżku w jego pokoju i lecę myć podłogę modląc się, żeby nie stracił zainteresowania i nie zamoczył znowu jakiejś książeczki czy rączek w wodzie w płynem pod podłóg - szybko lecę cały duży pokój, wycofuję się do przedpokoju. Myć od razu? Muszę, bo mycie na raty to jakieś nieporozumienie i trwa trzy razy dłużej. Więc jadę kuchnię, przedpokój, łazienkę, zamykam się z Młodym w pokoju, przez chwilę oglądamy "Bujdy na resorach". Mam chwilę dla dziecka... Niestety, za chwilę zaczyna się szarpanina z laptopem, bo Młody chce znowu wydłubywać klawisze, nie pozwalam mu, chce zamknąć laptop i go otworzyć i tak w kółko, więc zamykam laptop na dobre i zabieram, żeby go nie uszkodził. Ten w płacz. Więc przebieram mu pieluchę, bawiąc się przy tym w łapanie nogi w skarpetkę czy inne pierdziochy w brzuch.

Podłoga bezpiecznie wyschła niezadeptana małymi stópkami, więc zbieram te dwa kubki z pokoju Młodego i idę zrobić sobie śniadanie. Jest 10:00, wg diety powinnam zjeść śniadanie o 8:00 i drugie o 11:00. Jakby było pięknie... Wertuję dietę, żeby spośród 14 dni znaleźć coś, co mogę choć trochę dostosować do wymogów ram czasowych dzisiejszego dnia. Znalazłam, dzień 5, na drugie śniadanie kanapki z twarożkiem. Młody zje, tego jestem pewna. Przygotowuję więc ten twarożek, Młody ogląda w pokoju na lapsie bajki, mam kilka minut na to przeklęte śniadanie, albo i nie, bo w pokoju co chwilę coś stuka, a ja już dwa razy wyskoczyłam z klawiszy w nowym laptopie na gwarancji i boję się, że znowu mi taki numer strzeli, więc co półtorej minuty z zegarkiem na ręku zaglądam do pokoju - nie że się boję, tylko ze co chwilę coś stuka i uderza.

W końcu robię kanapki, podaję, Młody bierze swoją kanapkę i połowę serka zjada, kawałek rozsmarowuje po laptopie, resztę do dzioba. Część serka z dzioba ląduje na podłodze. Pufa, na której siedzi Młody i kawałek podłogi dookoła zjadły serek razem z dzieckiem. po co ja tę podłogę myłam... Nawet pół godziny czysta nie wytrzymała...

A to dopiero 10:15 :)

Musze jeszcze pochować ubrania w pokoju syna, pościelić swoje i jego łóżko, sprzątnąć gary po śniadaniu, wyszorować wiadro po odpadach bio, którym nie będę zbierać, bo wynoszenie 4 worów śmieci i dziecko w tym wszystkim mnie przerasta, zbieram tylko papier i plastik, posprzątać w łazience na pralce, poprzepychać wszystkie zlewy "Kterem", bo kiepsko już te odpływy działają. Dać szczurom pić i jeść. Pojechać na zastrzyk z dzieckiem. Przechwycić Piotra, który przyjedzie odebrać auto. Zrobić obiad dla siebie, dziecka i Męża. Powinnam jeszcze posprzątać w lodówce. Mam nowy ruch pojami do wyuczenia, ale na to potrzebuję godziny i nie wiem, kiedy znajdę takową. Niezacerowane skarpetki czekają na stole od tygodnia, a nie chcę wyciągać igieł przy Młodym, żeby znowu nie płakał i nie histeryzował, że nie chce mu dać igły do ręki. Muszę wyszorować blat kuchenki, bo zalałam czymś i już się przypaliło. Ogarnąć materiały na kapę dla koleżanki, bo leża na wierzchu i straszą. Wybrać książkę na Gwiazdkę dla Mamy mojej, bo zostawiła spis. powinnam jeszcze zrobić porządek w przedpokoju, bo regał pęka w szwach. Zanieść buty do szewca, moje jedyne jesienne, bo się rozlatują.

I w międzyczasie zabawiać i przebierać chore Młode, które ciągle chce na ręce, a po obiedzie się nie odkleja...

Dopiero robiąc ten wpis wypiłam kawę, Młody siedzi mi na kolanach. Zaraz znowu w kurs.

Muszę w tym całym rozgardiaszu pamiętać jeszcze o diecie i o tym, że 120 g gruszki równa się 100 g jabłka, 100 g twarogu to 80 g tofu czy na odwrót... nie wiem.

Jest 11:00, koniec czasu dla siebie, idziemy dalej w kurs.

Tak wygląda część dnia Mamy zajmującej się Dzieckiem i będącej na Diecie. Nie pracuję, chyba że dorywczo i czasami mam zlecenia, które mogę zrobić w domu, a to i tak, kiedy Młody śpi. A ponoć niepracujące mamuśki mają tyle wolnego czasu...

2 komentarze:

  1. Niesamowity opis miłego poranka :) Powinien przeczytać go każdy tata i każda teściowa:) Przechodziłam to samo, ale po latach się tego nie pamięta. I według mnie masz dużą umiejętność opisywania rzeczywistości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :)
      Generalnie wpis powstał z dość samolubnego powodu - zapisanie tego, co się zrobiło pozwala na lepsze zorientowanie się we wszystkim i w przyszłości lepsze planowanie, a poza tym chciałam po prostu zobaczyć sama, z boku, jak taki przykładowy poranek wygląda - i tez uważam, że każda Teściowa czy Mąż powinni to przeczytać (oczywiście po tym, jak poprawię błędy).

      Pozdrawiam!

      Usuń